[ Pobierz całość w formacie PDF ]
okolicy.
Ktoś dotknął ręki Andrewa. To był mniej więcej pięcioletni chłopczyk, zupełnie nagi.
Andrew drgnął, dzieciak przestraszył się gwałtownego ruchu i gotów był się
rozwrzesz-czeć. Andrew szybko odszedł od namiotu, starając się trzymać w cieniu.
Szybko minął kilka namiotów, zderzył się z załatwiającym się za jednym z nich
mężczyzną, który sklął go: nieznajomość języka nie stanowiła tu dla Andrewa
bariery, bo intonacja była zupełnie jednoznaczna& Wokół były namioty, namioty,
namioty bez końca i wyjścia, zupełnie jak w koszmarnym śnie.
Trzeba było zmykać, zanim ktoś nie podniesie alarmu.
Andrew zatrzymał się, usiłując określić kierunek, w którym powinien iść.
I w tym momencie ktoś go zawołał. Głos dobiegał z tyłu.
Andrew poszedł prosto przed siebie, nie oglądając się i usiłując nie przyspieszać
kroku. Przeszedł odważnie koło ogniska, dokoła którego siedzieli wojownicy, i znalazł
się na niewielkim placyku, pośrodku którego stał drąg z końskim ogonem u szczytu.
Zrozumiał, że znalazł się przed namiotem Oktina Hasza. Przed wejściem do niego
siedział w kucki wojownik wsparty na włóczni. Drzemał.
Można było spokojnie pójść dalej, ale Andrewa opanowała ciekawość. Oktin Hasz
stanowił największe zagrożenie, a niebezpieczeństwo zawsze pociąga.
Zaczął obchodzić namiot, żeby zejść z oczu wartownika. Wielkie skóry pokrywające
namiot były ułożone na zakładkę i gdzieniegdzie pospinane ostrymi patykami.
Andrew odszukał brzeg jednej ze skór, ostrożnie ją odchylił i zajrzał przez szparę do
wnętrza namiotu wodza.
Na jego środku paliło się niewielkie ognisko, z którego dym ulatywał przez otwór w
dachu. Pod jedną ze ścian znajdowało się podwyższenie pokryte skórami, na których
siedziało kilku ludzi. Koło podwyższenia płonęło kilka jasnych pochodni,
umocowanych na żelaznych trójnogach. Ich światło, mimo jasności, było migotliwe i
niepewne.
Potem Andrew zobaczył grupkę kobiet, a wśród nich Białkę.
Obrazek by powszedni, spokojny, rzec można domowy. Właśnie ta powszedniość
najbardziej wstrząsnęła Andrewem. Spodziewał się zobaczyć Białkę w więzach,
obawiał
74
się, że ludzie Oktina Hasza będą chcieli ją zabić, że trzeba będzie ją ratować z ich
łap, a tymczasem żadna jego pomoc nie była najwyrazniej potrzebna.
Przy ognisku stał drewniany szafik z ciemnym płynem.
Od czasu do czasu ktoś wstawał, nabierał płynu do swojej czarki, wracał na miejsce
i pił. Andrew zauważy, że Białka też to robi. Była tak blisko, że mógł ją zawołać, ale
nie zrobił tego. Po co?
Oktin Hasz powiedział coś do Białki, dziewczyna odpowiedziała. Tłusty kastrat
zachichotał. Wszyscy się doskonale bawili.
Szlag by to trafł! A ja siedziałem o suchym pysku i współczułem jej& Zdążyłbym
tysiąc razy zejść na dół i pomóc Jeanowi, ale jej wierzyłem. Dlaczego wydawało mi
się, że ona powinna żyć wedle tych samych zasad, co i ja? Dzielą nas tysiące lat i
miliardy kilometrów. Liczyła na korzyść z uratowania mnie, a teraz uznała, że bardziej
opłaci się jej ucztowanie z Oktinem Haszem.
Andrew poczuł, że ktoś się do niego zbliża. Odskoczył od namiotu. W samą porę:
wartownik obudził się i ruszył w obchód. Andrew pognał przed siebie na złamanie
karku. Wartownik coś głośno krzyknął za nim.
Bruce biegł zygzakami, wymijając namioty, dotarł do brzegu jeziora, stoczył się po
nim i ukrył w zaroślach trzcin. Dopiero wtedy przypomniał sobie, że w jeziorze żyje
potwór słodkowodny rekin-ludojad. Przez myśl przemknęło: czy na Ziemi żyły
kiedykolwiek słodkowodne rekiny? Po powrocie trzeba będzie to sprawdzić.
Między namiotami trwała bieganina. Ludzie zaalarmowani przez wartownika
myszkowali po obozowisku, ale nikt z nich nie zszedł na brzeg. Andrew pocieszał się
myślą, że rekin nie wpłynie na płyciznę. Woda była ciepła, trzciny poruszały się i
szeleściły, za nimi widać było gładką powierzchnię jeziora odbijającą światło
księżyca.
Kiedy w obozowisku nastąpił spokój, Andrew ruszył w dalszą drogę.
W pół godziny pózniej, po obejściu jeziora, znalazł się na dziedzińcu świątyni
zakurzonym, nagim, kamiennym placyku pośrodku porośniętej bujną trawą doliny.
Księżyc wisiał nisko nad zębatymi skałami. Nogi zdrętwiały i już nie bolały, kostki i
stopy spuchły tak, że Andrew prawie stracił w nich czucie.
To nawet lepiej.
Przed nim niczym trzy czarne kopuły wznosiły się namioty wiedzm ciche,
przyczajone i złowieszcze.
Na przeciwległym brzegu jeziora dopalały się ogniska, czasem dobiegał stamtąd
daleki głos, płacz dziecka, szczekanie psa&
* * * Andrew podszedł do środkowego namiotu, do którego wiedzmy wprowadziły
Jeana.
75
Wejście do niego było dokładnie zasłonięte, a pokrycie znacznie szczelniejsze niż w
namiotach koczowników. Jeśli nawet na powłoce były jakieś szwy, to w ciemności
Andrew nie zdołał ich odnalezć.
Postał kilka minut z uchem przyciśniętym do pokrycia namiotu, niczego nie usłyszał
i ostrożnie odchylił płachtę zasłaniającą wejście. Ciemno.
Cholera! %7łeby chociaż zapałka&
Jean! zawołał półgłosem.
%7Å‚adnej reakcji.
Im dłużej Andrew stał, trzymając w ręku krawędz płachty, tym bardziej upewniał się,
że namiot jest pusty. Ani westchnienia, ani szelestu, ani najmniejszego odgłosu,
którym zdradzają swoją obecność nawet najgłębiej uśpieni ludzie.
Wszedł do namiotu, opuścił płachtę i znieruchomiał, wyobrażając sobie, jak zapala
się światło, a przyczajony strażnik przyszpila go włócznią do ściany.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]