[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wybudować, prawda?
Rozejrzałam się po salonie. Jeśli pokój można porównać do człowieka, to ten uosabiał moją
mamę. Duży, biały i racjonalny, bez ani jednego kącika, który kryłby w sobie jakieś mroczne
tajemnice. Kazałam powiesić cienkie białe draperie, żeby go nieco zmniejszyć i wizualnie ocieplić,
a kiedy mieli przyjść goście, służba wnosiła ciężkie donice z kwitnącymi bugenwillami. Wszystko
na nic. Salon nadal przypominał salę tronową rozsądku, bez względu na liczbę różowoczerwonych
podkwiatków przesłaniających podłogę.
-Masz szczęście - powiedziała mama i poklepała mnie po policzku.
Wracam do domu i widzę coś, czego nie powinnam widzieć. Drzwi do sypialni są uchylone,
Lars-Góran siedzi przy mamie i przyciska jej dłoń do piersi. Patrzą sobie w oczy, mama jest
całkowicie rozbudzona.
Kochają się. Matka i syn, apostołowie racjonalizmu i życzliwości. Kochają się.
-Miło widzieć, że jesteś taka jak zawsze - mówi Lars-Guran następnego dnia, odsuwając talerzyk
deserowy.
-Smaczne jedzenie i dobre wino, cała Cecylia... Uprzejmie się do niego uśmiecham. Klęczę przed
kominkiem, ogień nie chce się rozpalić.
- Tak, wasza wizyta mnie ożywiła. Czułam się trochę samotnie... Ale już wyjeżdżacie.
- Dzieci - wyjaśnia Yvonne swoim szepczącym głosem.
-Nie możemy być długo poza domem.
- Rozumiem - odpowiadam. - Ale chyba zdążycie się jeszcze napić kawy?
- Oczywiście - mówi Lars-Góran. - Yvonne się tym zajmie. Prawda, kochanie? Kiedy zostajemy
sami, klęka koło mnie, poprawia polana i zgniata w kulki kawałki gazet. Ogień bucha płomieniem.
Zdobywam siÄ™ na odwagÄ™ i pytam:
-Pamiętasz Maritę Olsson? Tę, która mieszkała koło nas... W skupieniu patrzy na ogień.
- Jasne. Twoja stara kumpelka, jasne, że ją pamiętam.
- Czy oni mieli węża w spiżarce? Czy mi się to przyśniło? Wstaje, otrzepuje nogawki spodni i
lekko się uśmiecha.
- Nie przyśniło ci się. Mieli węża w spiżarce. W butelce z denaturatem. Olsson znalazł go któregoś
dnia
na Eksjóberget, kiedy był kompletnie pijany. Nie pamiętasz?
Tuż przed zaśnięciem to i owo mi się przypomina. Stoję w kuchni i płaczę. Mamy brązową
boazerię na ścianach i piec na drewno. Słyszę to swoje wycie; dosyć niski dzwięk jak na małą
dziewczynkÄ™.
- Przestań ryczeć! - wrzeszczy Złoty, to znaczy jeszcze nie Złoty, tylko murarz Arne Dahlbom,
który siedzi przy kuchennym stole i czyta  Smalands Dagbla
- Martwy wąż w butelce nic ci przecież, u licha, nie zrobi
- Ona chce, żeby się nad nią użalać - mówi mama stojąc przy zlewie. - Przestań! I wtedy przestaję.
Często myślę o przypadku. Przyprawia mnie o zawrót głowy. W jednej tysięcznej wszyscy
jesteśmy dziełem przypadku, efektem dziesięciu tysięcy spotkań od zarania dziejów. Gdyby jedno
z tych spotkań się nie odbyło, świat należałby do kogo innego. Prehistoryczna jaszczurka kopuluje
z inną jaszczurką i zaczyna się historia świata; z jaja rodzi się zwierzę, które będzie nosiło swoje
dzieci w sobie. Gdyby ta pierwsza jaszczurka nie wybrała akurat tamtej drugiej jaszczurki, świat
byłby pozbawiony ludzi.
Ale istniejemy. I nosimy w sobie swoich przodków. Wszyscy mamy gadzi mózg, małą szarą
bryłkę, która tkwi w naszych głowach, osłonięta tą masą, która tworzy z nas ludzi.
Mózg Butterfielda połyskiwał szaro i różowo, jak chmura o wschodzie słońca, ale tego nie chcę
pamiętać.
Biegliśmy w deszczu popiołu ramię przy ramieniu, Butterfield z mojej prawej strony, Ricky - z
lewej. Ricky wziął ode mnie torebkę i kurczowo ją trzymał, ocierała mu się o uda w rytm jego
kroków.
Ulica się ożywiła, z przecznic wybiegały dzieci i dorośli. Niektórzy z walizkami i tłumokami. Z
barów i burdeli wylewały się dziewczęta i żołnierze. Ten i ów tak pijany, że pękał ze śmiechu,
większość jednak, podobnie jak my, milczała i podobnie jak my biegła, zaciskając zęby, szybko,
wytrwale. Choć nie wszyscy obrali ten sam kierunek, wydawało się, że każdy zmierza do
określonego celu.
Oczy wkrótce przywykły do ciemności. Naga dziewczyna, zapłakana, ze służbowym bikini w ręku
przecinała ulicę. Beznogi chłopiec siedział na domowej roboty skateboardzie i odpychał się
kłykciami. Brodą przyciskał do piersi plastikową torebkę. Przemieszczał się równie szybko jak
inni, dopóki nie został zmuszony do nagłego manewru żeby uniknąć zderzenia z zataczającym się
białym żołnierzem, który oparł się o ścianę i usiłował rozpiąć rozporek. Czarny żandarm postawił
sobie na ramieniu magnetofon i między domami zadudniła muzyka.
Słabe 0n'youfool i lveyou! Joint hejoyńde! Kłujący odór Slafk załaskotał mnie w nos. Popiół był
taki ciepły, setki igiełek na skórze. Ricky'emu łzawiły oczy, pewnie od popiołu, bo Ricky nigdy nie
płakał. Zderzali się z nami jacyś ludzie, odzywały się do nas jakieś głosy, nie zatrzymywaliśmy się
i nie reagowaliśmy, biegliśmy przed siebie, prześlizgiwaliśmy się pomiędzy czarnymi gromadami
ludzi, jakbyśmy tworzyli jedno ciało. Wreszcie ulica się skończyła. Zobaczyliśmy parking, a na
nim naszą czerwoną toyotę. Ricky puścił moją rękę i ciągle biegnąc wygrzebał z kieszeni kluczyki.
Popiół przywarł do samochodu niczym cieniutka warstwa kurzu. Kiedy Ricky otwierał drzwi,
Butterfield i ja przetarliśmy tylną szybę. Wsiadłam z lewej strony, Butterfield z prawej.
-Cholera! - wydyszał po szwedzku. - Cholera, cholera cholera...
Uśmiechnęłam się w ciemności. W samochodzie czułam się swojsko i bezpiecznie, owoce
Rickyego przesyciły go słodkimi zapachami. Popiół uderzał w dach. Zdziwiło mnie to, powinien
raczej padać równie cicho jak śnieg.
Ricky się guzdrał, dopiero po dłuższej chwili uruchomił silnik. Przesunęłam dłońmi po
ramionach i ze zdumieniem stwierdziłam, że już się nie pocę, mimo że upał nie zelżał. Butterfield
pochylił się i powiedział coś o samochodzie; w tym samym momencie nareszcie zapaliły się
lampki na desce rozdzielczej i silnik zaskoczył. Westchnęłam.
- Zmiertelnie się przeraziłam, Ricky. Myślałam, że nie zapali...
- Wszystko dobrze, madame. Musimy tylko zatankować benzynę, bo na tym, co mamy, nie
dojedziemy do Manili.
- Wiesz, gdzie tu jest jakaÅ› stacja?
- Sure, madame. Jedna jest przy wyjezdzie z miasta...Włączył światła. Reflektory oświetliły grupkę
dzieci. Siedziały skulone na pustym parkingu. Były bardzo małe, mogły mieć pięć, góra sześć lat.
Wszystkie w czymś jasnym i nieforemnym, co wyglądało jak worki. Podniósł się jakiś chłopczyk,
z plastikową torebką w ręku, i skrzywił się. Może to był uśmiech. Może płakał. Niewiele było
widać w deszczu popiołu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sloneczny.htw.pl