[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w badaniach naukowych.
Kto w Krakowie wypowiadał się na temat praojczyzny Słowian, nie czuł tak dotkliwie ciężaru
ogromnej, wręcz moralnej odpowiedzialności wobec aktualnej sytuacji narodowej jak w
Wielkopolsce lub w Królestwie, skoro tu wszystko było polskie: szkoły, uczelnie, urzędy, sądy, sejm
krajowy - nawet policja. Traktował więc tę sprawę jako normalny problem naukowy, który należy
rozpatrywać bez uprzedzeń i z góry, choć zwykle tylko podświadomie przyjmowanych założeń.
Właśnie ta sytuacja w ogromnej mierze wpłynęła moim zdaniem na ukształtowanie się owych dwóch
szkół i dwóch postaw w sprawie praojczyzny Słowian. Dla wielu badaczy z tamtych zaborów
stwierdzenie, że niegdyś, choćby za Nerona, ziemie nad Odrą, Wartą i Wisłą mogli zamieszkiwać
Germanie, a nasi przodkowie przybyli tu (dopiero!) w wieku V, graniczyło wtedy (i niekiedy wciąż
jeszcze w pewnych kręgach zdaje się graniczyć) niemal ze zdradą interesu narodowego. U
krakowian" tak emocjonalne podchodzenie do spraw historycznych, bardzo odległych i
stanowiących normalne zjawisko w dziejach różnych narodów, wywołuje raczej zdziwienie. Każde
francuskie dziecko uczy się, że jego przodkowie to Galowie, mówi jednak językiem wywodzącym się
od narzuconego przez zdobywców - Rzymian, a kraj swój z dumą nazywa imieniem germańskiego
plemienia Franków, którzy zajęli go z kolei w wieku V. I cóż za znaczenie ma to wszystko dla
poczucia tożsamości historycznej? Budzi wręcz dumę: tak bogate korzenie, tyle różnych strumieni,
które utworzyły jedną rzekę! Niewiele inaczej przedstawia się rzecz, jeśli chodzi o Anglików lub
Hiszpanów, podobnie nawarstwiały się w ich krajach kolejno różne ludy, języki, kultury, stopniowo
stapiając się w nową wspólnotę.
Francuzi wszakże nie przeżyli zaborów, to prawda. I nie doświadczyli w swej historii najnowszej
wstrząsu tak silnego, jakim była zmiana granic i konieczność przeniesienia się w ciągu zaledwie
kilku lat na ziemie, które już od wielu pokoleń zasiedlali głównie obcy, i to wrogowie. Było świętym
obowiązkiem ówczesnych władz polskich uświadamianie i przypominanie społeczeństwu, że
naprawdę wracamy na swoje. To samo musiałby czynić każdy rząd niezależnie od tego, jakiej byłby
barwy i skąd by przybył. W tym jednak słusznym zapale głoszenia patriotycznych haseł o
piastowskich ziemiach nad Odrą napotkano znowu na problem, który można ująć w krótkim pytaniu:
kto tu bytował jeszcze wcześniej, przed Piastami, gdy szła tędy po bursztyn wyprawa za cesarza
Nerona?
Szkoła poznańsko-warszawska miała po wojnie okres bezspornego triumfu, możność prowadzenia
wielkich badań, ale też interpretowania ich w swoim duchu, a zgodnie z ówczesnym interesem
narodowym. Trzeba przyznać, że wyzyskano te możliwości należycie, zarówno poprzez rozległe
prace terenowe, jak też publikowanie ich rezultatów w świetnej formie; o tym była już mowa w
innym związku. Znalazło to wyraz także w ukazującym się od 1961 roku wielotomowym Słowniku
starożytności słowiańskich; wiele w nim artykułów w duchu autochtonizmu. Krakowianie -
określenie to oczywiście umowne, znajdowali się bowiem w tym środowisku i jeszcze znajdują także
zwolennicy autochtonizmu, choć są niewątpliwie w mniejszości - początkowo zachowywali pewną
rezerwę w sprawach powiązań kulturowo-etnicznych, prace badawcze jednak prowadzili
nieprzerwanie i przy każdej sposobności wysuwali krytyczne uwagi, ostrożnie, lecz konsekwentnie.
Decydujące uderzenie z ich strony nastąpiło w latach siedemdziesiątych. Wielką rolę odegrały tu
prace oraz śmiało i jasno sformułowane wnioski profesora Kazimierza Godłowskiego,
przedwcześnie zmarłego (1934-1995) wybitnego archeologa w skali europejskiej. Są one -
rozbudowane i umocnione przez jego kolegów i następców - przekonywające i niepodważalne,
przynajmniej na podstawie materiałów, jakimi dziś dysponujemy, toteż nauka, także polska, obecnie
szeroko je akceptuje. W największym skrócie można rzecz tak ująć:
Nie ma ciągłości osadniczej pomiędzy kulturą przeworską a tym osadnictwem, które możemy z
całą pewnością uznać za słowiańskie na naszych ziemiach. Istnieje hiatus, czyli przerwa licząca co
najmniej kilkadziesiąt lat pomiędzy obu kulturami właśnie w V wieku, co przejawia się w wyraznym
skurczeniu siÄ™, a nawet zaniku dawnego, przeworskiego osadnictwa. Jego przedstawiciele
wywędrowują i zdają się przemieszczać w innych kierunkach. Natomiast kultura przybyszów
wykazuje podobieństwa do znanych nam na wschodzie. A jednocześnie w zródłach pisanych,
greckich i łacińskich, po raz pierwszy zaczynają pojawiać się niewątpliwie słowiańskie nazwy
ludów i osób.
Może ktoś jednak twierdzić, że wszystko to nie dowodzi, by ludy kultury przeworskiej należało
zaliczać do germańskich. Na pewno, z tym zgadzają się dziś wszyscy, byli wśród nich Celtowie. Ale
przecież i Wenetowie, tak tajemniczy i trudni do określenia! A Bałtowie, a jakieś ludy iliryjskie,
karpackie, staroeuropejskie? Wolno szukać rozmaitych wybiegów, wszystkie jednak dane w zródłach
pisanych z epoki cesarstwa prowadzą w jednym kierunku: na ziemiach pomiędzy Odrą a Wisłą w
okresie rozkwitu kultury przeworskiej zamieszkiwały i odgrywały wielką rolę różne plemiona
germańskie.
Były tak liczne i zasiedziałe, że pozostawiły ślady swej obecności w wielu regionach także w
postaci nazw rzek i potoków. Jest w zasadzie pewne, że najsilniej wśród owych ludów germańskich
reprezentowani byli Wandalowie (Silingowie, Hasdingowie, Hariowie), może też Burgundowie;
pomijamy tu te ludy, które tylko przechodziły przez nasze ziemie, jak Goci i Herulowie, choć owe
wędrówki mogły trwać przez pokolenia. Lugiowie, jak była mowa, to tylko nazwa kultowa lub
dynastyczna części plemion i szczepów wandalskich oraz celtyckich; pod nią występowały i były
znane Rzymianom w pierwszych wiekach cesarstwa. Oczywiście znalezli się już . w dawnej Polsce i
tacy, którzy Wandali uznali za lud słowiański, a imię ich wielkiego króla Geiseryka (Genseryka) za
przeinaczone z... GÄ…siorka.
Trudno nie wyrazić w tym miejscu podziwu dla dowcipu i zręczności biskupa Ignacego
Krasickiego. W 1779 roku ukazała się jego Historia, rzekomo cudem odnaleziony manuskrypt,
którego autor, nieÅ›miertelny, wÄ™drowaÅ‚ przez wieki w różnych krajach. Ów jednak rzekomy
manuskrypt nie zachował się w całości, wydarto karty przedstawiające przygody w praojczyznie
Słowian. W ten sposób Krasicki uchylił się od wypowiedzi w kwestii tak beznadziejnie
zagmatwanej. Manuskrypt w tej partii zaczyna się od spotkania z Lechem (który zmarł, czytamy, roku
687, 13 pazdziernika, mając lat siedemdziesiąt dziewięć). Jego synem był Polach (stąd Polacy). Ale
autor pozwala sobie też prostować inne legendy. Córka jego [Krakusa] Wenda, albo Wanda, nie
wzgardziła Rydygierem, bo go na świecie nie było. Nie skoczyła z mostu w Wisłę, bo pod
Krakowem na łodziach się przewożono; że utonęła, to prawda, ale nie ona była temu winna, lecz
przewoznik pijany". Nie ukrywa, że gorszą go i denerwują wymysły naszych czcigodnych kronikarzy
oraz ich niby to wielce uczonych komentatorów, naśladowców, domorosłych etymologów,
niezmordowanych w płodzeniu absurdów. Jeden z nich, franciszkanin Stanisław Kleczewski,
opublikował w roku 1774, a więc zaledwie pięć lat przed ukazaniem się Historii, łacińską dysertację
o Lechu, w której wywodził, że nazwa Polanie to w istocie Polani, oznaczała więc pierwotnie tych
polanych wodą chrztu świętego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]