[ Pobierz całość w formacie PDF ]

swoich dwóch starszych synów i dwóch krewniaków na południową granicę pastwiska. To
oznacza, \e tam właśnie jest ich bydło. Mo\emy tam pojechać skoro świt, napędzić kowbojom
stracha i przegnać stado. Myślę, \e Barr zrozumie ostrze\enie.
- To nie przejdzie, Dobe - powiedział Sultan. - Barrowie nie dadzą się zastraszyć.
Jasne oczy Hyde'a obrzuciły go przelotnym spojrzeniem; nie było szczególnie ostre, ale
Sultan dostrzegł w nim coś, co go zaniepokoiło. Chwycił stojącą na stole butelkę whisky i nalał
sobie niemal do pełna. Dobe wzdrygnął się.
- Do świtu mamy jeszcze pięć godzin - powiedział Ketchum.
- Dwie na dojazd i trzy, \eby poczekać.
Oldroyd nie spuszczał oka z nieznajomego. Sam był człowiekiem twardym, potrafił więc
rozpoznać ludzi swego pokroju. Patrzył tak natarczywie, \e wzbudził zainteresowanie Godry'ego;
odwzajemnił spojrzenie z pewną rezerwą, po czym odwrócił wzrok.
Oldroyd pogładził się po brodzie.
- Polityka to twarda rzecz, Dobe - powiedział. - Nigdy nie miałem do ciebie zaufania i nie
ufam ci teraz. W najgorszych momentach tej walki ty trzymałeś się na uboczu. Pójdziemy z tobą,
ale prowadzić będzie Ketchum, a ty będziesz wykonywać jego rozkazy. Czy to jasne?
- Zgadzam się na wszystko - odparł Dobe.
- Chcę przypomnieć ci jeszcze coś - mówił dalej Oldroyd. - Kiedy przepędzimy ju\ Barrów
znad południowej odnogi Ute, dolina nie będzie dla ciebie wolna. Ziemia zostanie podzielona
pomiędzy te rodziny, które cierpiały najbardziej przez cały ten czas, od sześćdziesiątego piątego.
Czy to te\ jasne?
Dobe siedział bezwładnie, z głową pochyloną nad stołem, a jego pomarszczona twarz
pokrywała się słabym rumieńcem. Godry obrzucił go szybkim spojrzeniem, a w jego zielonych
oczach błysnął jakiś płomień.
- Słyszałeś, co powiedziałem? - powtórzył niecierpliwie Oldroyd.
Dobe podniósł na niego wzrok. Oczy miał rozbiegane, mówił jednak spokojnie i grzecznie:
- Nie mam \adnych zamiarów odnośnie doliny. Chciałbym dostać tylko kawałek tego
górzystego terenu, z którego korzystają teraz Barrowie.
- Część z tego nale\ała do ojca Tony - zauwa\ył Sultan.
- On nie \yje - wtrącił Oldroyd. - Wobec zmarłych nie mamy \adnych zobowiązań. Nie
jesteśmy te\ nic winni jego córce. Nie jest wiele warta. A więc ustalmy to od razu: dostaniesz ten
kawałek ziemi o którym mówiłeś, ale nic poza tym.
- W porzÄ…dku, w porzÄ…dku - mruknÄ…Å‚ Dobe.
Oldroyd, Ketchum i Sultan przeszywali go wzrokiem, w którym na pró\no mo\na by
szukać cienia przyjazni czy zaufania.
- Ruszamy - powiedział wreszcie Oldroyd.
Jeden za drugim wyszli na zewnątrz; Dobe i nieznajomy na końcu. W progu Dobe odwrócił
się i spojrzał porozumiewawczo na swego kompana.
Dosiedli koni. Mrok był tak gęsty, \e przez całe dwanaście mil mogli jechać tylko stępa. I
tak upłynęły trzy godziny, zanim znalezli się wśród wzgórz i zjechali po niewysokim zboczu,
kończącym się niskim grzbietem.
Z wierzchołków Silver Lode spływały leniwie mleczne zwoje mgły. Poni\ej grzbietu
rozciągał się płaski kanion, wtedy niewidoczny. Tam właśnie stała chata pasterska Barrów. Jakiś
strumyk szumiał w pobli\u, a wiatr szeptał wśród świerków.
- To ju\ niecałe sto metrów, prawie przed nami - powiedział Ketchum. - Hallem, wez konie
i odprowadz je pojedynczo. Poczekamy tu na ciebie.
Konie parskały cicho, ale szły posłusznie za Hallemem.
- Teraz rozdzielimy się i poczekamy - polecił Ketchum.
Rozproszyli się ginąc w ciemnościach. Od gór wiał zimny wiatr, rozścielając kłęby mgły.
Oni jednak czekali cierpliwie, w zupełnej ciszy i bezruchu, podczas gdy noc dobiegała końca, a w
nieprzejrzaną ciemność zaczynał ju\ sączyć się świt.
W nikłym blasku dnia wyłaniał się gigantyczny masyw górski. Nisko płynące opary mgły
zdradzały kierunek, w którym ciągnął się kanion, chata była jednak nadal niewidoczna.
Dobe Hyde mruczał coś do siebie i z trudem tłumił niecierpliwość le\ąc płasko na ziemi.
Nieoczekiwanie przez mgłę przedarło się światło dnia, odsłaniając wreszcie chatę, coraz
wyrazniej, w miarę jak opary ulatywały do góry. Odległość wynosiła prawie sto metrów, ale głosy
z chaty dochodziły a\ tu. Z komina sypały się iskry, drzwi otworzyły się i w progu stanął najstarszy
z synów Barra - Ring. Podszedł do potoku i zaczerpnął wiadro wody, wyprostował się i powiódł
wzrokiem po kanionie. Następnie odwrócił się i wrócił do chaty. Skrzyp rączki od wiadra roznosił
siÄ™ daleko w ciszy poranka.
Godry przeturlał się na bok i celował z karabinu. Ketchum powstrzymał go ostrym
warknięciem.
- Przestań pan!
Wszyscy le\eli płasko na ziemi, ich ciała tworzyły nieznaczne wzniesienia. Zwiatło dnia
przybrało trochę na sile, a mgła cofała się między świerkami, wzdłu\ stoków. Wiatr przywiał od
chaty zapach dymu. W dole nad potokiem rysowały się coraz wyrazniej sylwetki krów.
- Jeszcze nie - mruknÄ…Å‚ Ketchum. - Zaczekamy, a\ wszyscy wyjdÄ… z chaty.
***
O piątej zaświtał szary, pochmurny dzień. Hallem wraz z końmi znajdował się w płaskiej
kotlinie, oddalonej stąd o jakieś trzysta metrów. Dalej zaczynał się górzysty teren ze stokami
ozdobionymi świerkami.
Buff Sultan powiódł dokoła wzrokiem, uświadomił sobie, \e gdyby ktoś zaatakował ich od
strony wzgórz, znalezliby się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, nie powiedział jednak ani słowa.
Z chaty wyszedł znowu Ring Barr.
- Czekać - mruknął Ketchum.
Buff Sultan le\ał markotny. Cały ten napad, do którego przygotowali się z tak zimną krwią,
przestał mu się podobać. Dla innych Barrowie byli po prostu bestiami, nie odczuwali \adnych
wyrzutów sumienia. Takimi uformowało ich \ycie, a ojciec Buffa był taki sam. Ale synowie Barra
byli jego rówieśnikami, nie nale\eli do pokolenia ich nieprzejednanych rodziców. Tylko \e teraz
było ju\ za pózno, aby wyjaśniać to Ketchumowi, a duma nie pozwalała na to, by wycofać się bez [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sloneczny.htw.pl