[ Pobierz całość w formacie PDF ]

próbowałam. To agent przydzielony do mojej sprawy. No wiecie, w związku z tym, że jestem
Dziewczyną od Pioruna i w ogóle.
Tylko że Cyrus Krantz nie jest właściwie agentem. Jest jakimś kierownikiem w FBI.
Do zadań specjalnych czy coś takiego. Wszystko to wyjaśnił - przynajmniej próbował - moim
rodzicom i mnie. Złożył nam wizytę wkrótce po pożarze Mastrianiego. Nie przyniósł żadnego
ciasta ani w ogóle nic, co było, moim zdaniem, niezbyt taktowne. Ale przynajmniej najpierw
zadzwonił, żeby się umówić.
Zasiadł w salonie i przy kawie i biscotti opowiedział o nowym programie, którym się
zajmuje. Kieruje wydziałem FBI, w którym nie ma agentów specjalnych, tylko ludzie o
specjalnych zdolnościach psychicznych. Poważnie. Doktor Krantz - tak, tak, ma tytuł doktora
- nazywa ich osobami szczególnie uzdolnionymi.
W moich uszach brzmi to tak, jakby chodzili do jakiejś szkoły, ale mniejsza z tym.
Doktor Krantz pragnął, żebym dołączyła do jego drużyny  szczególnie uzdolnionych .
Nie było to, rzecz jasna, możliwe, bo już się nie zaliczam do szczególnie
uzdolnionych. Tak w każdym razie oznajmiłam Krantzowi.
Rodzice mnie poparli, nawet, kiedy Krantz zaprezentował, jak to nazwał, dowody na
to, że kłamię. Miał wykaz kilkuset rozmów telefonicznych z organizacją poszukującą
zaginionych dzieci, z którą kiedyś współpracowałam. Rzeczywiście we wszystkich
przypadkach dzwoniono z naszego miasta, ale wyłącznie z automatów, a w takiej sytuacji nie
da się ustalić, kto telefonował. Doktor Krantz spytał, kto poza mną w naszym mieście mógł
wiedzieć, gdzie znajduje się tyle zaginionych dzieci.
Odparłam, że nie mam pojęcia. To mógł być każdy.
Krantz zaapelował do moich uczuć patriotycznych. Powiedział, że mogłabym
pomagać w łapaniu terrorystów i różnych takich. Przyznałam, że to by było super.
Ale tak naprawdę nie byłam pewna, czy chcę narażać moją rodzinę na krwawą zemstę
terrorystów, wściekłych z powodu uwięzienia przywódcy.
Odmówiłam, więc grzecznie Krantzowi, cały czas podkreślając, że jestem
 szczególnie uzdolniona w tym samym stopniu co pszczółka Maja.
Ale doktor Krantz nie rezygnował. Tak jak jego podopieczni - agenci specjalni Smith i
Johnson, których odsunięto od mojej sprawy i których w pewien sposób mi brakowało - nie
zrażał się odmową. Miałam wrażenie, że ciągle czai się gdzieś w pobliżu, czekając, aż
powinie mi się noga i będzie mógł mi udowodnić, że wcale nie straciłam swoich zdolności.
Niespecjalnie mi się to podobało, bo nie był ani taki urodziwy jak agentka specjalna
Smith, ani tak zabawnie nie reagował na zaczepki jak agent specjalny Johnson. Doktor Krantz
budził tylko... strach.
Dlatego, kiedy zobaczyłam go na tym polu, aż podskoczyłam ze strachu.
- Doktor Krantz - powiedziałam, kiedy wzięłam się w garść na tyle, że mogłam mówić
w miarę normalnym głosem. - To pan. Witam.
- Cześć, Jessico.
Krantz ma jajowatą głowę, całkiem łysą na czubku, czego nie było akurat widać, bo
nosił naciągnięty na czoło kapelusz. Pewnie myślał, że dzięki temu wygląda przystojniej.
Jego wzrok prześlizgnął się po Robie, którego już kiedyś spotkał, tyle że nie u nas w
salonie, rzecz jasna.
- Dobry wieczór, panie Wilkins - powiedział, skłaniając głowę.
- Dobry - odparł Rob. Puścił moją dłoń, żeby chwycić mnie za ramię i pociągnąć. -
Właśnie odchodziliśmy.
- Chwileczkę, młody człowieku - rzekł doktor Krantz. - Chciałbym zamienić słówko z
panną Mastriani, jeśli można.
- Taa? - mruknął Rob. Naukowców w służbie rządu Stanów Zjednoczonych darzył nie
większą sympatią niż gliniarzy. - Jessica nie ma panu nic do powiedzenia.
- On ma rację - zwróciłam się do Krantza. - Naprawdę nie mam. Do widzenia.
- Rozumiem. - Sprawiał wrażenie rozbawionego. - Zgaduję, że znalezliście się na
miejscu zbrodni przez czysty przypadek?
- Tak - potwierdziłam ochoczo. - Przejeżdżałam tędy w drodze do domu, wracając od
Roba.
- Chyba słyszałem, jak mówiłaś tamtym panom, że ofiara zbrodni jest przypadkiem
twoim sÄ…siadem.
- To pan jest agentem rządu - ja na to. - Powinien pan lepiej się w tym orientować. Ja
bym się czuła koszmarnie, gdyby jakiś dzieciak zginął podczas mojej służby.
Wyraz twarzy doktora Krantza nie zmienił się. Jak zwykle zresztą. Nie byłam, więc
pewna, czy moje słowa do niego dotarły, czy nie.
- Chcę ci coś pokazać, Jessico - powiedział, podając mi zdjęcie, które wyjął z
wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Na fotografii widniała kładka, o której wspomniała pani Lippman przy obiedzie. Ta,
na której pojawiło się graffiti, będące według jej przypuszczenia znakiem rozpoznawczym
gangu.
Przyjrzałam się obrazkowi w zimnym świetle reflektora. Czerwony zygzak wyglądał
znajomo. Widziałam go już. Ale gdzie? W naszym mieście nie spotyka się graffiti zbyt
często. Jakieś Rick kocha Nancy w kamieniołomach albo Jaguary górą na ścianie sali [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sloneczny.htw.pl