[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Azjatki pościągały koszulki. Ta wyższa wyszła na parę minut
na werandę. Paliła skręta, zaciągając się łapczywie.
Po chwili dołączył do niej Harris.
296
Znałem twoją mama-san powiedział po angielsku i
zachichotał.
Nabierasz mnie? Dziewczyna roześmiała się, wy-
dmuchując strugę dymu. Jasne, że mnie nabierasz. -
Miała około dwudziestu lat i duże, nienaturalnie okrągłe,
sztucznie powiększone piersi. Kołysała się lekko na
obcasach.
Wcale nie. Naprawdę ją znałem. Była moim jebadeł-
kiem. Robiłem to z nią, a teraz zrobię z tobą. Dostrzegasz
ironiÄ™?
Dziewczyna znowu się roześmiała.
Widzę, że sobie podpiłeś.
Nie przeczę, mój ty kurwiszonku. A wiesz, że możesz
być moją córką.
Odstroiłem się od tej rozmowy i zapatrzyłem na zarysy chaty.
Wyglądała jak rodzinny letni domek. Zdążyliśmy już pod-
słuchać, że nasza trójka przyjeżdża tu od połowy lat osiem-
dziesiątych. Rozmawiali już o morderstwach, które popełnili
w tych lasach, ale nie było jasności, kogo zabili ani dlaczego.
Ani gdzie pogrzebane zostały ciała.
Jim Morrison śpiewał The End". Ryczał telewizor nasta-
wiony na relacją z meczu futbolowego. Drużyna University of
Georgia grała z Auburn. Warren Griffin dopingował hałaśliwie,
nie przebierając w słowach, Auburn. Marc Sherman był za
Georgią, co wyraznie wkurzało Griffina.
Leżeliśmy z Sampsonem w zagłębieniu terenu, w bezpiecznej
odległości. Robiło się coraz zimniej, wiatr świstał w gałęziach
świerków i klonów.
Nie słyszę, żeby Starkey brał udział w tej zabawie
odezwał się w końcu Sampson. Zauważyłeś? Co on
robi?
Starkey lubi zachowywać czujność. On jest tym ostroż-
nym, liderem. Podczołgam się trochę bliżej. Od jakiegoś
czasu nie słyszymy dziewcząt. Niepokoi mnie to.
I w tym momencie usłyszeliśmy podniesiony głos Marca
Shermana:
297
Jezu, nie kalecz jej. Uważaj! Przestań, człowieku. Zostaw
ten nóż.
Niby czemu, kurwa, mam jej nie kaleczyć? wrzasnął
na całe gardło Harris. Co ci tak, kurwa, na niej zależy?
Jak tak, to sam ją ciachnij. No, przecież to lubisz.
Ciachnij jÄ…, prokuratorku. Dla odmiany sam ubabraj sobie
rÄ…czki!
Ostrzegam cię, Harris. Odłóż ten cholerny nóż.
Ty mnie ostrzegasz? A to ci dopiero. Masz, Å‚ap majchra.
No, Å‚ap! Orientuj siÄ™!
Prawnik stęknął głośno. Nie miałem wątpliwości, że oberwał.
Dziewczęta zaczęły piszczeć. Sherman jęczał z nieludzkiego
bólu. W chacie rozpętało się piekło.
Cockadau! Zawył po wietnamsku Harris. Miał głos
szaleńca.
Cockadau znaczy zabić szepnął Sampson.
Rozdział 94
Zerwaliśmy się z Sampsonem z ziemi i popędziliśmy w stronę
chaty. Do drzwi dopadliśmy jednocześnie. Sampson wparował
do środka pierwszy z dobytym pistoletem.
Policja! wrzasnÄ…Å‚, przekrzykujÄ…c ryk muzyki i telewi
zora. Policja! Ręce do góry! Ale już!
Byłem tuż za Sampsonem, kiedy Starkey otworzył ogień
z MP5. W tym samym momencie Griffin wypalił z drugiego
końca chaty z obrzyna. Dwie Azjatki rzuciły się z piskiem do
tylnych drzwi. Zawodowy instynkt kazał im brać czym prędzej
nogi za pas. Zauważyłem, że ta niższa ma głęboko rozcięty
policzek i twarz całą we krwi.
Marc Sherman leżał bez ruchu na podłodze. Zciana za nim
zachlapana była krwią. Nie żył.
Huknął znowu obrzyn, izba wypełniła się dymem. Rozdzwo-
niło mi się w uszach.
Na zewnątrz! wrzasnął Starkey do kolegów.
Di di maul krzyknÄ…Å‚ Brownley Harris i naprawdÄ™ siÄ™
roześmiał. Czyżby zupełnie oszalał? Czyżby oni wszyscy
postradali zmysły?
Trzej zabójcy rzucili się do tylnych drzwi. Warren Griffin
osłaniał odwrót, strzelając na oślep. Nie chcieli kończyć tej
299
rozgrywki w chacie. Starkey miał dla swojego zespołu inne
plany.
Wypaliliśmy z Sampsonem za wycofującymi się mężczyz-
nami, ale nic to nie dało. Podeszliśmy ostrożnie do tylnych
drzwi. Nikt tam na nas nie czekał i nikt na razie nie strzelał.
Nagle padły strzały, ale daleko od chaty. Z pół tuzina głu-
chych trzasków. Usłyszałem rozdzierające piski dwóch ucieka-
jÄ…cych kobiet.
Wystawiłem głowę zza węgła. Nie spodobało mi się to, co
zobaczyłem. Kobietom nie udało się dobiec do samochodu.
Leżały obie na grantowej drodze. Strzelono im w plecy. Nie
ruszały się.
Odwróciłem się do Sampsona.
Wrócą po nas. Chcą się z nami rozprawić tutaj, w lesie.
Pokręcił głową.
Nic z tego. To my siÄ™ z nimi rozprawimy. Na ich widok
otwieramy ogień. Bez ostrzeżenia, Alex. Nie bierzemy jeńców.
Rozumiesz, co mówię?
Rozumiałem. To była walka na śmierć i życie. To była wojna,
nie akcja policyjna. Prowadzimy jÄ… na tych samych zasadach
co przeciwnik.
Rozdział 95
Nagle zrobiło się przerazliwie cicho. Zupełnie jakby nic się
nie stało, jakbyśmy byli w tych lasach sami. Słyszałem tylko
odległy szum rzeki Jacks i świergot ptaków w koronach drzew.
Po pniu świerka wspinała się wiewiórka.
Poza tym nic się nie poruszało. A przynajmniej ja nie wi-
działem, żeby się poruszało.
CoÅ› niesamowitego.
Ogarnęło mnie złe przeczucie znalezliśmy się w pułap-
ce. Wiedzieli, że tu za nimi przyjedziemy. To było ich, nie
nasze, terytorium. Sąmpson miał rację, to była wojna. A my
znajdowaliśmy się w strefie walk, za liniami nieprzyjaciela.
Czekała nas ciężka przeprawa. Siłami wroga dowodził Tho-
mas Starkey, a on był w tym dobry. Wszyscy trzej byli
zawodowcami.
Wydaje mi się, że jedna z tych dziewczyn się ruszą
powiedział Sampson. Idę sprawdzić, Alex.
Idziemy razem mruknąłem, ale Sampson wypełzał już
spod osłony drzew.
John zawołałem, ale się nie obejrzał.
Patrzyłem, jak biegnie szybko, nisko pochylony. Miał w tym
wprawę z wojny. On też brał w niej udział.
301
Kiedy był w połowie drogi do leżących na drodze kobiet,
z lasu po prawej padły strzały.
Nadal nikogo nie widziałem; tylko smużki dymu unosiły się
stamtÄ…d ku konarom drzew.
Sampson dostał i upadł. Widziałem jego nogi i dolną część
tułowia. Jedna noga drgała. Potem znieruchomiała.
Sampson przestał się poruszać.
Musiałem jakoś do niego dotrzeć. Ale jak? Podczołgałem
się na brzuchu do sąsiedniego drzewa. Czułem się nieważki,
odrealniony. Kompletnie odrealniony. Ogień nie ustawał. Po-
ciski odbijały się rykoszetami od kamieni, grzęzły w pniach
okolicznych drzew. Na razie jeszcze nie oberwałem, ale
wstrzeliwali siÄ™.
Widziałem smużki dymu z ich karabinów po prawej. Czułem
w powietrzu zapach prochu.
Przemknęło mi przez myśl, że nie wyjdziemy z tego cało.
Widziałem Sampsona leżącego tam, gdzie upadł. Nie poruszał
się. A ja nie mogłem się do niego dostać. Przydusili mnie
ogniem do ziemi. Moja ostatnia sprawa. Od poczÄ…tku tak
mówiłem.
John zawołałem. John! Słyszysz mnie?
Odczekałem kilka sekund i zawołałem znowu:
John! Daj jakiś znak, jeśli mnie słyszysz. John?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]