[ Pobierz całość w formacie PDF ]
z nich jeszcze pozostawał przy życiu. Wszyscy oni prędzej
czy pózniej pożałowali decyzji pozostania na miejscu i
strzeżenia dorobku - willę w Chodorowie znacjonalizowano i
urządzono w niej kołchozowy skup mleka czy coś w tym
rodzaju, do mieszkania cioci Grzymeckiej dokwaterowano
dwie rodziny, skutkiem czego wylądowała z całym garniturem
mebli i dwoma fortepianami w najmniejszym pokoju. Jedynie
los sosenki w podwórzu przy Krótkiej pozostał nieznany.
Przypuszczam, że ani stryj Jazłowski, ani jego potomkowie
nie znalezli sposobności, by garnuszek wykopać; mogli
jedynie patrzeć, jak sosenka rośnie. Wszelkie informacje o tej
rodzinie musiały pochodzić od mamy i trochę to dziwne, że
tato opowiadał mi o nich bez oporu, nawet chętnie i z
humorem. Widocznie omerta ciążyła tylko na sprawach
dotyczÄ…cych osoby mamy.
Przykucnęłam i położyłam dłonie na gładkiej powierzchni
kamienia oddzielającego jej tajemnicę od świata żywych. Tak
niewiele o niej wiedziałam! Tylko tyle że była piękna i że
mnie kochała. Do końca.
Przez moje dłonie do serca popłynął chłód, przeczucie
wielkiej samotności i wielkiego cierpienia. Mamo... gruba
kropla spadła i rozpłynęła się w wyżłobieniu litery A". Nie
płakałam ani na wiadomość o jej śmierci, ani na jej pogrzebie.
Nie miałam powodów, żeby płakać, bo jej śmierć niczego w
moim życiu nie zmieniła. W chwilach kiedy myślałam o niej,
myślałam właściwie o sobie - ona mnie porzuciła, nie kocha
mnie, nie chce mnie widzieć. Teraz byłam dorosła i samotna -
zdolna zrozumieć zawiłości, jakich nie jest w stanie pojąć
umysł dziecka ani zapatrzonej w koniec własnego nosa
nastolatki; te wszystkie trudne sprawy, których ludzie dojrzali
nawet nie próbują tłumaczyć dzieciom, bo wiedzą, że to bez
celu - kiedy dorosną, doświadczą tego na sobie. Nadal nie
rozumiałam, ale już nie dlatego, że nie mogłabym zrozumieć.
Brakowało mi klucza. Zresztą to nie zrozumienie jest tu
najważniejsze, ale współodczuwanie. Być może tato także nie
rozumiał, ale czuł jej cierpienie, sam cierpiał. Wtedy płakał. Ja
płakałam dopiero teraz.
*
Taksówka wlokła się niemiłosiernie, utykając co chwila w
gęstym strumieniu aut. Było już wpół do trzeciej i powoli
traciłam nadzieję na złapanie na budowie architekta. Do licha,
powinnam była wziąć poprawkę na godziny szczytu i nie
marudzić tak długo na cmentarzu. Kiedy za kwadrans trzecia
zziajana wsunęłam się przez wąską furteczkę, mój znajomy
sprzed paru godzin tkwił na rusztowaniu dokładnie w tym
samym miejscu.
- Jeszcze są - poinformował mnie przyjaznie.
- Pan wie, jak siÄ™ nazywa ten architekt?
- Inżynier Kłyś. Siedzą w sali na dole, na lewo od
schodów. Wejście od tyłu.
Obeszłam budynek i przez tylne drzwi dostałam się do
środka. Znalazłam się na półpodeście - na górę prowadziły
szerokie, wykładane bazaltem schody, na dół wąskie,
cementowe. Zbiegłam na dół. Był tu wąski korytarz i kilka
pomieszczeń po obu jego stronach, drzwi jeszcze nie założono
i przez otwory wpadało światło. Panowała zupełna cisza.
Chyba nikogo tu nie ma... Niepewnie weszłam do jednego z
pomieszczeń. Wąskie, czyściutkie, cementowa podłoga,
wybiałkowane ściany. Pod sufitem małe, uchylone okienko,
przez które wpadał ciepły powiew przeciągu.
Nagle doznałam tak silnego deja vu, że zakręciło mi się w
głowie. Bezwładnie oparłam się o ścianę.
- O, zabłądziła pani. - Przede mną stał mój znajomy z
rusztowania, trochę zakłopotany.
- Chyba tak.
- Oni są na parterze, to chciałem powiedzieć. Zaprowadzę
paniÄ….
IdÄ…c za nim po szerokich, bazaltowych schodach
pomyślałam, że firma Balio - Polska jest bardzo bogata, a
przynajmniej chce sprawiać takie wrażenie. Na parterze, w
dużym, otynkowanym pomieszczeniu, także wyłożonym
bazaltowymi płytami, stał prymitywny stół na kozłach, na nim
zaś miły swojski akcent: puszka po pasztecie mazowieckim
wypełniona po brzegi petami. Jeden z dwóch siedzących przy
stole mężczyzn, starszy i szczuplejszy, pisał coś w grubej
księdze, drugi, młody, tęgawy, patrzył z szacunkiem na koniec
jego pióra. Nie trzeba było oglądać Czterdziestolatka, żeby od
razu odgadnąć, kto jest kim.
- Ta pani do pana inżyniera Kłysia - zaanonsował mnie
mój znajomy i zmył się, zanim zdążyłam mu podziękować.
Podeszłam do stołu.
- Sawicka - przedstawiłam się. Architekt wstał i krótko
uścisnął mi rękę.
- Kłyś - nawet na mnie nie spojrzał. - Za moment służę.
Pani z konserwacji?
Skojarzyło mi się to natychmiast z puszką po pasztecie i
stłumiłam nerwowy chichot.
- Nie, prywatnie.
Dopiero teraz na mnie popatrzył. Może trochę dłużej niż
lubię, żeby na mnie patrzono. Złożył zamaszysty podpis pod
swoim elaboratem, przybił pieczątkę i wstał.
- I proszę tego dopilnować - stuknął palcem w księgę i
spojrzał surowo na grubasa, który, choć dwa razy większy od
niego, wydawał się jakiś malutki.
Kłyś obszedł stół i uśmiechnął się do mnie - zupełnie inny
człowiek.
- My się znamy? - zapytał.
Nie było w tym pytaniu niczego niegrzecznego - po prostu
miły starszy pan, który zna bardzo wielu ludzi. Uśmiechnęłam
się także.
- Teraz już tak. Interesuje mnie ten dom, ten budynek.
- W jakim sensie? Chce pani go kupić?
Zaśmiałam się. Ujął mnie pod łokieć i skierowaliśmy się
do wyjścia.
- Chciałabym się czegoś o tym domu dowiedzieć... a
właściwie o domu, który tu był przedtem. Zanim zaczęła się
budowa. Ktoś z mojej rodziny mieszkał pod tym adresem
zaraz po wojnie i przyjechałam specjalnie, żeby ten dom
obejrzeć, a tu...
Było to bardzo chytre kłamstwo. Nawet jeśli przez wiele
lat mieścił się tu zakład psychiatryczny, to tuż po wojnie
wszystko było możliwe.
- A, to się pani spózniła co najmniej osiemnaście lat.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]