[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wskazujący palec ku jednemu z pagórków wyciągnął.
- Widzi pani, tam, ten trzeci od boru pagórek... Dniem i nocą, latem i zimą pusty on stoi i żadne nawet
ziółko uczepić się go nie chce. A jednakowoż był kiedyś taki wieczór, że od góry do dołu zdeptały go
ludzkie i końskie nogi i łez niemało na niego spadło...
- Pan to wszystko dobrze pamięta?
- A jakże! Pani i wiary dać nie może, jak pamiętam. Siedem lat podtenczas skończyłem, ósmy mi szedł,
to może i nie dziwno, że pamiętam.
Uszli już byli kilkadziesiąt kroków naprzód; Jan znowu twarzą zwrócił się ku pagórkowi i stanął.
- Stąd Niemna nie widać - zaczął - ale my wtedy z tego pagórka dwie godziny albo może i trzy patrzali
na rzekę, którą przypływały czółna i łodzie z jednej strony i z drugiej ludzi przywożąc. Od brzegu do
brzegu zaś szedł i powracał promek na łodziach, nieduży... Wszyscy przez te piaski przeszli,
przejechali, i już ich widać nie było. Wieczór zrobił się, majowy. Jak dziś pamiętam, że księżyc dobrze
już posunął się do środka nieba i tkwił nad samymi piaskami. Cichość panowała na rzece, na brzegach,
tylko w borze słowik śpiewał... Wtenczas ojciec pocałował matkę, cościś jej poszeptał, a potem mnie z
ziemi na rękach swoich podniósł i całować zaczął. Wprzódy nigdy mnie tak nie całował, bo człowiekiem
był więcej pochmurnym niżeli wesołym i częściej w milczącym zamyśleniu pogrążał się, niż okazywał
to, co miał w sobie. Całkiem inaczej jak stryj Anzelm, który wesoły był, gadatliwy i cały na wierzchu.
Podobno też za tę pochmurność i za te utapianie się w myślach tak nadmiar ojca mego polubił pan
Andrzej. Ale wtenczas ociec dziecko swe żegnający w zamkniętości swej nie wytrzymał, cisnął mnie do
siebie tak mocno, że aż bolało, i mało nie tysiąc razy mnie pocałował. W tej samej minucie pan Andrzej
żegnał się ze swoją żoną i ze swoim synkiem; stała też tam panna Marta, która w tę porę młoda
jeszcze była, i kiedy troszkę wprzódy stryja żegnała, święcony medalik jakiś na szyi mu powiesiła; stało
i więcej ludzi różnych ze dworu i z okolicy, może wszystkich osób ze dwadzieścia. Nikt tam bardzo
głośno nie mówił, ale wszyscy rozmawiali, i zrobił się z tego taki gwar, jak kiedy wiele razem rojów
pszczół brzęczy. Do tego dwa konie osiodłane i pod pagórkiem tym stojące z niecierpliwości pyrchały,
kopytami piasek grzebiąc. Kiedy mnie ociec całować przestał i z rąk na ziemię wypuścił, tego momentu
już nie pamiętam, to tylko pamiętam, że zobaczyłem go jeszcze, jak obok pana Andrzeja przez te
piaski jechał. Widać bardzo płakałem i za łzami wprzódy zobaczyć go nie mogłem, bo wtenczas dopiero
zobaczyłem, kiedy już znajdował się na połowie drogi pomiędzy pagórkami a borem. Księżyc tkwił
wprost nad piaskami, a w jego światłości ociec i pan Andrzej jeden przy drugim na koniach równej
piękności jechali. Jechali oni ani bardzo prędko, ani bardzo powoli, czapki ich karmazynowym kolorem
świeciły, a konie pod nimi podnosiły się równo, równo, jak przy muzyce... Nie obejrzawszy się ani razu,
piaski na ukos tędy przejechali i tam... widzi pani te miejsce, gdzie jodły mieszają się z sosnami, tam,
w tym miejscu z oczu naszych znikli... Słowik w borze śpiewał...
Wyciągniętym ramieniem wskazywał punkt boru, ku któremu właśnie zbliżali się powoli. W miarę
zbliżania się do lasu piasek twardniał pod ich stopami; szli teraz po szeroko rozpościerających się
różowatych girlandach wrzosów. Milczeli chwilę.
- I więcej nigdy już pan ojca swego nie widział?
- Raz już tylko po tym ostatnim rozstaniu o nim usłyszałem. Pewno dobrze po świętym Janie, a może i
około świętej Anny, bo zboże już na polu prawie dojrzewało i gdzieniegdzie żąć je zaczynali, stali my w
okolicy, nad samym brzegiem, w tym miejscu, gdzie, pani wie, na naszym podwórku lipy rzędem
rosną. Nie dużo nas było, może osób kilka, bo inni ludzie na swoich podwórkach zgromadzali się i, tak
samo jak my, kupkami stojąc, wszyscy ku stronie piasków obróceni, stuków i grzmotów słuchali, co
tam toczyły się i turkotały, to dłużej, to krócej, to prędko, to pomaleńku, jakby z całego nieba pioruny
zebrały się i w te miejsce biły. Słowik już wtenczas nie śpiewał, tylko gdzieniegdzie podejmowały się
znad boru chmury wszelakiego ptastwa i jak zwariowane, z przerazliwymi krzykami latały nad borem,
nad rzeką, na drugi brzeg uciekając albo też lecąc jak najdalej, zdaje się na oślep... Nad piaskami zaś
ciągle grzmiało a grzmiało, i dopiero przed samym wieczorem grzmoty te zaczęły pomału ustawać, aż i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]