[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zieloną rzęsą.
Mijane meble kusiły nas tajemnicami swych szuflad, wnęk i schowków. Ich drzwiczki
poddawały się naszym niecierpliwym dłoniom z rozdzierającym piskiem starych i dawno nie
oliwionych zawiasów, kurz kłębami buchał w górę. Od niego i od fruwających wokół
pajęczyn kręciło nam się w nosach. Kichaliśmy potę\nie walcząc z meblami, które nie
myślały wcale łatwo przed nami kapitulować: przycinały nam palce, przygniatały nogi, a
niebacznie pchnięte przewracały się na drzwiczki, grzebiąc w ten sposób swoje tajemnice.
Ale z tych, które udało nam się pokonać, wyjmowaliśmy pliki po\ółkłych listów
przewiązanych na krzy\ niegdyś ró\owymi, a teraz spłowiałymi wstą\eczkami. Spomiędzy
nich wysypywały się płatki zasuszonych kwiatów, które polatywały wokół nas lekkie i
kolorowe jak motyle. Sekretery i biurka kryły w swoich przepastnych wnętrzach dawno
zapomniane pamiętniki, fotografie, rachunki, weksle, świadectwa, dyplomy, akty własności,
nadania szlachectwa i testamenty. Im dalej zagłębialiśmy się w meandry pokoju, tym bardziej
archaiczny i niezrozumiały był język tych dokumentów. Na stolikach, eta\erkach i biurkach
stroszyły się w dawno wyschłych kałamarzach gęsie pióra, w ozdobnych ramkach stały
zbrązowiałe ze starości fotografie, w biblioteczkach ciemniały cegiełki ksią\ek o grzbietach
tak zakurzonych, i\ nie sposób było odczytać tytuły. Ubrania wyciągnięte z protestujących
głośnymi trzaskami szaf i komód były coraz dziwaczniejsze i wymyślniejsze. Stroiliśmy się w
nie z upodobaniem, zakładając na głowy cudaczne kapelusze z barwnymi niegdyś pawimi
piórami czy nadjedzone przez mole peruki. Przystawaliśmy co chwilę i z głośnym śmiechem
rozbiegaliśmy się wokoło w poszukiwaniu najwymyślniejszych rzeczy. Kto z nas przyniósł
przedmiot uznany jednogłośnie za najdziwaczniejszy (co łacno poznawaliśmy po tym, i\ nie
wiedzieliśmy, do czego mógł słu\yć), stawał się automatycznie wodzem naszej wyprawy i on
decydował o miejscu następnego postoju.
Stopniowo wkraczaliśmy w coraz dalsze ostępy, parkiet przerodził się
niespodziewanie w marmurowe posadzki po\yłkowane nitkami pęknięć i spajane srebrem czy
mosiądzem. Gdzieniegdzie oparty o mebel drzemał stary portret wielmo\y czy damy,
zakurzony i łypiący na nas kosym spojrzeniem. Postacie na spotykanych obrazach miały pod
brodami białe, szerokie kryzy. mę\czyzni byli przy szpadach, kobiety z madonnowato
zło\onymi dłońmi, dzieci nad wiek powa\ne i sztywne. Czasami i nam wpadła do ręki szpada
czy mizerykordia o bogato inkrustowanej rękojeści i gardzie - więc fechtowaliśmy się
zawzięcie z upartymi wojowniczymi krzesłami, z powa\nymi stołami biesiadnymi oraz
mocarnymi kredensami, które łamały i wytrącały nam broń z ręki. W poszukiwaniu nowej
biegliśmy przed siebie, choć w gardłach nam zasychało, a kurz dławił. Zapomnieliśmy o piciu
i jedzeniu, pasja przygody zastępowała wszystko.
Zabawa była świetna, lecz pochmurna jasność dnia, która sączyła się z niewidocznych
dla nas okien, poczęła ustępować zmierzchowi. Meble rzucały długie, głębokie, atramentowe
cienie, w których ginęliśmy niczym światło gwiazd w Czarnych Dziurach.
Trzeba było pomyśleć o noclegu.
Obóz rozło\yliśmy między dębowym kredensem a sofą, w pobli\u uschniętej palmy,
co miała symbolizować prawdziwy leśny biwak. Po kolacji, którą zjedliśmy ju\ w świetle
latarek, uło\yliśmy się na materacach spowici w kokony śpiworów. Byliśmy zmęczeni,
jednak natłok wra\eń minionego dnia nie dawał nam zasnąć.
Obszar, w jakim teraz się znajdowaliśmy, nazwaliśmy Lasem Cudów. Według nas, w
pełni zasługiwał na to miano. Powoli rozmowy rwały się i cichły. Tym wyrazniejsze były
odgłosy nocnego \ycia mojego niezwykłego pokoju. Meble rozmawiały ze sobą skrzypem
drzwi i szuflad, potrzaskiwaniem zmęczonego drewna, westchnieniami zalegających ich
wnętrza po\ółkłych stosów papierzysk, szelestem ubrań, powiewaniem wypełzłych piór na
kapeluszach, wojowniczym szczękiem broni, grzechotem fiszbinów w sznurowanych
gorsetach, jękiem strun zbutwiałych klawikordów.
Noc była pełna szumu i rozgardiaszu. Zdawało się, \e meble mówią o nas, oburzają
się za krzyki, gonitwy, hałasy, za maltretowanie ich naszą sztubacką ciekawością, co
wypruwała im wnętrza, wyłamywała zamki i zawiasy, za niecierpliwość, z jaką
rozdzieraliśmy zagradzające nam drogę zasłony i materie, za razy i kopniaki, jakie
wymierzaliśmy im w barbarzyńskim zacietrzewieniu. Nadszedł wreszcie czas ich odwetu. Na
naszych oczach komody, stojące do tej pory spokojnie na swych Lwich łapach, zamieniały się
w ogromne, tajemnicze i grozne sfinksy; mosię\ne klamki w kształcie gryfów wyciągały po
nas swe drapie\ne, ostre dzioby, porcelanowe i kryształowe naczynia pobrzękiwały niczym
janczary czających się hord tatarskich. Słychać było wycia dziwo\on - gargantuiczne ryki
starych rur i zaworów. Dopiero światło wstającego dnia obudziwszy nas przegnało nocne
duchy. Zapominając o dręczących nas zmorach zjedliśmy z zapałem i apetytem śniadanie, a
po zwinięciu obozu ruszyliśmy przed siebie. Krajobraz zmieniał się powoli, lecz
dostrzegalnie. Mo\na powiedzieć, \e starzał się na naszych oczach. Sprzęty ze starych, lecz
wykwintnych, przeistaczały się w mocne, ale zgrzebne i surowe. Coraz więcej prostych ław
zagradzało nam drogę. Na podłodze walały się drewniane ły\ki i talerze przemieszane z
cynowymi kubkami, srebrnymi pucharami. Co i rusz mo\na było znalezć róg myśliwski, rząd
koński gwizdek do psów zwoływania, nie dopaloną pochodnię. Marmury z podłogi
przeobraziły się w drewniane dyle, niczym w mostach jakichś, co krok to święty obraz, to
zapomniana ikona z wydłu\onym do niemo\liwości ascetycznym obliczem. Brzęczały
potrącane stalowe nagolenniki husarii, szyszaki, wygryzione przez czas i mole pióropusze,
cię\kie miecze dwuręczne, którym tylko samotrzeć mogliśmy uradzić i znak krzy\a uczynić,
hełmy przepaściste, w których zupę dla całej rodziny mo\na było ugotować, jakieś zamglone [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sloneczny.htw.pl