[ Pobierz całość w formacie PDF ]

włosami, nagie piersi z sutkami wystającymi jak małe,
ciemne naparstki między palcami jego opalonych rąk.
Miała wrażenie, że widzi dwoje obcych ludzi w scenie
bardziej zmysłowej i intymnej niż wszystko, czego dotąd
doświadczyła.
- Jake... to, co robimy... jest błędem.
- Tak... zapewne masz rację - wyszeptał Jake, dotykając
wargami jej ust.
Ogarniając je całe, całował ją coraz mocniej i głębiej, po-
syłając do diabła resztki zdrowego rozsądku..
- Libby... Kiedyś myślałem, że mój niebezpieczny
wiek już dawno minął. Myliłem się... myliłem się
zupełnie - mruczał cicho, pogrążając się w słodyczy
tych pocałunków, w smaku, w zapachu tej kobiety.
Libby jęknęła. Jej ramiona zacisnęły się wokół jego szyi,
palce gładziły gwałtownymi ruchami jego włosy. Jake pró-
bował nie przygnieść jej całym swym ciężarem, ale na wą-
skich poduszkach kanapy nie było to wcale łatwe.
- Libby, najdroższa... czy ty nie masz łóżka?
Potrząsnęła głową i mimo pocałunków, którymi okrywał jej
szyję i ramiona, zaprotestowała cicho:
- Nie, Jake, proszÄ™ ciÄ™!
S
R
Tego się nie spodziewał. Tych słów na pewno nie chciał
teraz usłyszeć. A może chciał? Z uczuciem zakłopotania
zsunął się z niej, oparł jedno kolano na podłodze, po czym
usiadł obok, na samym brzegu kanapy. Obróciła się na bok,
dotykając udami jego bioder. Miał ochotę ją odepchnąć, ale
nie zrobił tego. Wyciągnął dłoń poza siebie i niepewnie po-
klepał ją po ramieniu.
W porządku, to nie jej wina, że był teraz napięty do gra-
nic wytrzymałości, że serce waliło mu jak młotem. Do dia-
bła, na to też był już za stary! Może dwadzieścia lat temu
mógł zacząć to, czego teraz nie było mu wolno skończyć.
Wtedy byłby może w stanie jakoś się pogodzić z tym, co go
spotkało.
Libby leżała z rękami pod brodą, patrząc na wazon pełen
jesiennych liści. Czuła się wyczerpana i pusta. Dojrzała,
trzydziestoośmioletnia kobieta powinna trochę spokojniej
znieść to, że została odepchnięta, myślała.
Ale to przecież nie ona została odepchnięta. To ona go
odepchnęła. Miała choć tyle zdrowego rozsądku żeby za-
trzymać się w porę, żeby znowu nie utonąć bez ratunku w
tym, co świat nazywał miłością.
Choć, być może, już było za pózno.
Usiadła również i zaczęła zapinać koszulę. Jake siedział
pochylony, z łokciami na kolanach, opierając czoło na dło-
niach. Jego oddech, jeszcze nierówny, zaczynał się powoli
uspokajać. Próbowała nie zwracać na niego uwagi, ale to
było tak, jakby nie zwracać uwagi na zsuwającą się lawinę.
Zanim zdasz sobie sprawę, co się dzieje, jest już za pózno.
Przez tyle lat nauczyła się ukrywać swoje uczucia. Przy-
gładziła włosy i obciągnęła poły szlafroka. Tak bardzo
chciałaby powiedzieć teraz coś niezwykle inteligentnego.
S
R
Albo chociaż cokolwiek, co miałoby sens. Nie wiadomo
dlaczego przypomniał się jej pierwszy pocałunek. Była wte-
dy w początkowej klasie college'u w West Forsyth. Był wto-
rek. Po przerwie na lunch Mack Shaw, klasowy wesołek,
zatrzymał ją na podeście w połowie schodów. Normalnie
starała się go nie zauważać, żeby nie narazić się na kolejne
uszczypliwe uwagi. Wtedy przydusił ją z całej siły do ściany
i wycisnął na jej ustach szybki, bolesny pocałunek. Zanim
zdążyła zareagować, pędził już w dół po schodach, machając
rękami i krzycząc:
- Załatwione! Chłopaki, dawajcie moje pięć dolców!
Mój Boże, pomyślała, podobno przykre wspomnienia
powinny zblaknąć po wielu latach...
I co teraz? Czy męsko-damski savoir-vivre przewiduje w
ogóle takie sytuacje?
- Może chcesz jeszcze kawy?
- Nie, dziękuję. Słuchaj, Libby... chciałbym, żebyś wie-
działa, że nie przyszedłem tutaj z takimi zamiarami. No...
nie chciałem cię uwieść.
- Wcale tak nie myślałam - odparła poważnie. I tak rze-
czywiście było. Jake nigdy nie robił wrażenia człowieka
urzeczonego jej przekwitającą urodą. No, może nieznacznie
zainteresowanego, ale bez przesady.
Tylko że jednak znowu tu przyszedł. Po co? Jeśli nie
chciał z nią się kochać, to dlaczego? Dla jej błyskotliwego
umysłu i sztuki konwersacji? Albo może nie mógł już żyć
bez piernikowych ludzików?
- Po co tu przyszedłeś, Jake?
Wzruszył ramionami, a ona walczyła z pragnieniem po-
łożenia ręki na sprężystych mięśniach jego pleców. Były
wspaniale wydłużone i zbiegały się na kształt klinu od sze
S
R
rokiej linii ramion do szczupłych, twardo umięśnionych
pośladków.
- Jake, ja chyba całkiem się na tym wszystkim nie
znam. Czy mógłbyś mi pomóc jakoś się z tego wyplątać?
- Jak chcesz się wyplątać? Ja proponowałem ci pewien
sposób. - Jego uśmiech był tak cudowny, że prawie łamał jej
serce. Nie było go jednak w jego oczach.
Znowu odczuła ten drążący go gdzieś bardzo głęboko
smutek. Nie mogła zostawić tego ot, tak. Nie wyobrażała
sobie jednak, jak mogłaby tego dokonać. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sloneczny.htw.pl