[ Pobierz całość w formacie PDF ]
krew. Jej lakier do paznokci był dokładnie tego samego koloru.
281
Połóż torebkę na podłodze rozkazała Luiza. Powoli, powoli. . . Spró-
buj tylko złapać za broń, a wsadzę ci kulkę w brzuszek.
Obserwowała uważnie, jak torebka opada na podłogę obok walizki. Były
w holu same; Beaurain pozostał niewidoczny w bibliotece, a Palme nie zdra-
dził swej obecności u szczytu wąskich schodów. Aatwiej było napędzić Karnell
strachu, utrzymując ją w przekonaniu, że jest sam na sam z Luizą. I nagle Luiza
doznała olśnienia. Oczywiście! Sygnał, że droga wolna, że Horn, kiedy już się
zjawi, może bezpiecznie wejść do domu. Przecież to jasne!
Sygnał rzuciła przez zęby, podchodząc coraz bliżej, tak że Karnell opar-
ła się plecami o ścianę.
Jaki sygnał?
Ty głupia dziwko! Luiza zamachnęła się rewolwerem. A miałaś taką
ładną buzkę! Ta lufa tak ci poprzestawia kostki w twarzy, że już żaden facet na
ciebie nie spojrzy, nie mówiąc już o. . .
Luiza rozchyliła wargi, zza których błysnęły zaciśnięte zęby; jej ręka z re-
wolwerem zaczęła zataczać łuk, który miał sprowadzić lufę na nasadę nosa Soni.
Szwedka nie wytrzymała.
Pokój od frontu! krzyknęła przerazliwie. Kartka w oknie! To znak,
że wszystko w porządku. %7łe można wchodzić.
Jaka kartka?
Z szuflady. . . W panice przepchnęła się obok Luizy, wbiegła do biblio-
teki i otworzyła szufladę. Luiza nie odstępowała jej na krok, ale jedyną rzeczą,
jaką tamta wyjęła z szuflady, była pocztówka z widokiem starej Kopenhagi. Pod-
biegła do okna, podniosła firankę, zatknęła kartkę za szybę i opuściła firankę.
Dopiero wtedy zobaczyła Beauraina.
Pan wie. . . prawda? powiedziała.
Wiem potwierdził Beaurain. Więc teraz po prostu czekamy.
Luiza zrewidowała Szwedkę, ale jedyną bronią, jaką przy niej znalazła, była
para nożyczek do obcinania paznokci. Gdyby Sonia Karnell miała czas, gdzieś
w domu znalazłaby pewnie coś grozniejszego.
* * *
Harvey Sholto przyjechał do Nyhavn nie zauważony i niezauważenie zajął
swoją pozycję. Przyleciał do Kopenhagi tym samym samolotem co Sonia, na lot-
nisku Kastrup wmieszał się w tłum podróżnych, wziął taksówkę, podał kierowcy
szczegółowe instrukcje, obiecał mu hojny napiwek, po czym opadł na tylne sie-
dzenie przyciskając torbę tenisową, którą wyjął ze schowka na lotnisku.
282
Wielką łysą głowę ukrył pod czarnym beretem i miał na sobie znoszony
płaszcz przeciwdeszczowy z walizki, którą zostawił w schowku. Gdyby zapytać
o jego narodowość, większość ludzi wzięłaby go za Duńczyka lub Francuza.
Tu pan wysiada? upewnił się taksówkarz.
Tak. I proszę nie zapomnieć, gdzie ma pan za chwilę podjechać. Jak mó-
wiłem, chciałbym sprawić niespodziankę narzeczonej.
Jasne.
Taksówka zatrzymała się przed rogiem, za którym otwierał się widok na Ny-
havn, kierowca zgasił silnik i Harvey Sholto wysiadł.
Siąpiący deszcz był mu bardzo na rękę znakomicie uzasadniał jego płaszcz
przeciwdeszczowy. Minął basen i skręcił w ulice po lewej, a nie prawej stronie
basenu, tę z licznymi knajpami dla marynarzy. Przygarbił się mocno, przez co
wydawał się znacznie niższy, niż był naprawdę.
Szedł z opuszczoną głową, jak ktoś zatopiony w rozmyślaniach, ale oczy bie-
gały mu na wszystkie strony. W całej okolicy musiało się roić od ludzi tego drania
Beauraina. No tak, jeden siedzi na tej Å‚odzi przycumowanej na wprost domu Hor-
na. Taksówka zjawiła się w samą porę; jakby niepewna, gdzie ma się zatrzymać,
przetoczyła się powoli obok Sholto, nim facet zdążył podnieść wzrok i zobaczyć
go.
Na pokładzie kutra Max Kellerman wsunął rękę pod sieć, maskującą pistolet
maszynowy. Nie podobała mu się ta taksówka. Obserwował bacznie, jak prze-
jeżdża powoli obok niego, dociera do końca basenu i staje. Nikt nie wysiadł. Po
prostu zatrzymała się, a kierowca obrzucił wzrokiem basen. Kierowca!
Kellerman kątem oka śledził każdy ruch kierowcy, który nie śpiesząc się za-
palił papierosa i pstryknął zapałkę do wody. Po chwili zrewidował swoją ocenę.
Facet był zamówiony, przyjechał za wcześnie i postanowił odpocząć kilka minut
i wypalić w spokoju papierosa. Taksówka odjechała i zniknęła Maxowi z oczu.
Właśnie w trakcie tej dywersji Harvey Sholto przemknął się do bramy do-
mu, w którym Palme zabił jednego z ochroniarzy Syndykatu. Wbiegł na pierwsze
piętro i wszedł przez wyłamane drzwi. Widok trupa przyprawił go o wstrząs, ale
tylko chwilowy.
Podciągnął do okna wersalkę, żeby mieć oparcie dla pleców, z torby na rakiety
tenisowe wyjął wszystkie części karabinu i uważnie go złożył. Z tej odległości
luneta, którą przymocował, była właściwie zbyteczna, ale Harvey Sholto lubił
chuchać na zimne.
Wszystko jeszcze raz sprawdził i zadowolony z wyniku usadowił się wygod-
nie. Czekał. Wszyscy zjeżdżali się do tego domu w Nyhavn. Kiedy Ed Cottel
stanie na schodach, załatwi go jednym strzałem. Potem wystarczy obniżyć kąt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]