[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rana. Nie, nie ma zapasowego klucza, zginął. Obyłam się tego wieczora bez herbaty, bo za-
pomniałam kupić grzałkę. Spod okna Zwiętej dochodził zapach bzu, coraz mocniejszy z za-
padaniem ciemności. Nad maglem w suterenie paliła się żarówka, a chmury pędziły po niebie
rozczapierzone, aż cofnęłam się do pokoju. Nie był to lęk. Raczej żal. Panowała tu jakaś wo-
la, miliard razy potężniejsza od mojej, od razu nieomylnie trafiająca w najdrażliwsze miejsce,
właśnie takie, że zawsze wstyd, chociaż nie rozumiałam, czemu. Było jasne przynajmniej, że
ona przeszła dołem, dziwnie lekko. Wydawała się księżycowa; spróchniałe deski galerii nie
skrzypnęły w ogóle, a potem minęła moje okno jak wszystkie inne i w pamięci została mi
twarz o wydłużonych oczach, tak samotnych pod obrzmiałymi powiekami. Wypiłam kubek
wody, usnęłam dopiero nad ranem.
Było duszno, pokój bełtał się w słońcu. Musztardowe tapety w drobny, brunatny rzucik,
mocniej widoczne teraz plamy na linoleum. Kolejny dzień a Zwięta przyszła tu wczoraj
pytając, czy czegoś potrzebuję, i czy widziałam już kościół. Ten kościół miał dach kryty mie-
dzią, mury statecznie zapadłe, do środka schodziło się po wykrzywionych stopniach, a nawa
także zdawała się zapadać mimo twardości pokrytych literami kamiennych płyt grobowców.
Zielone oczy Zwiętej wydawały się znać ich zawartość. Czy wiem, że zdarzył się cud? Och,
cud? Wyrosło nagle drzewo o kształcie krucyfiksu. To ten sam krzyż, pod którym się teraz
wszyscy gromadzimy. Siedziała u mnie na krześle, w nieświeżym swetrze z taniutkiej weł-
ny Och, cud? I ludzie się gromadzą? Przyjeżdżają z daleka i ma się zebrać komisja dla
ustalenia autentyczności cudu. Padały nieznane mi nazwiska teologów i kardynałów, nieznane
nazwy miast, gdzie cuda też się działy, i gdzie przepowiedziano następne. Pomyślałam o całej
28
tej jakby niewidzialnej geografii, od której odgradzało mnie bielmo. Za moją ścianą dreptała
niestudzenie Katelin i przysięgam, że czułam jej ostry, świszczący oddech. Zwięta dodała, że
mnie rozumie, a Katelin przeżywa ostatnio trudny okres. Och, chorowała, pochłonęło to jej
oszczędności, a wtedy mąż wystąpił o rozwód i dopiero po zawziętych bojach uzyskała
skromniutką zapomogę. Zostało jej ledwie parę drobiazgów. Nie, dzieci są daleko, rozrzucone
po świecie. Rita? Ona myśli, że została zraniona!
Na ścianach rozżarzone słoneczne krople, a wieczór minął jak sen. Został ból. Wstawałam
leniwie, rozlazle. Na jedno nie mogłam się zdobyć: pójść do kościoła, spojrzeć z własnej chę-
ci na krzyż. Nie mogłam, bo działo się to przerazliwie blisko, o parę minut szybkim krokiem
w górę naszej ulicy. Kościół wystawał tuż za zakrętem i potem te nieregularne schodki w dół,
jak trzy ery, wyślizgane, z kępami trawy pod ścianą. Zaparzyłam herbatę, papieros, odgłos
obcasów Katelin, jej niewidzące spojrzenie i szczupła postać owinięta kwiecistym kimono. Za
parę godzin Katelin bez względu na pogodę włoży czarny kapelusz, mitenki, żakiet, spódnicę
prawie do kostek, i przejdzie do kościoła. Ma wyszkolony głos i śpiewa psalmy, a czasem
wchodzi na chór i gra na organach. Katelin porzucona przez męża, rudawa Rita jak mucha w
kloszu nie potrafiąca odnalezć nawrócenia, kryjąca się w ironię. Rudawa wzgarda dla formy,
a z drugiej strony tłusta, ponętna Motkie w różowym, stylonowym biustonoszu, ozdobio-
nym kokardką z różyczkami, ze wzgardą dla przeciwieństwa formy, a jeszcze gdzieś obok
Malijka o zniekształconej twarzy, nie tracąca radości, wpatrzona w Zwiętą o dłoniach tak mo-
dlitewnie smukłych, o niezmącenie ciężkim spojrzeniu... Tatuaże na piersi Bru, pary z magla,
dozorca bez uśmiechu, zabawnie chwiejąca się poręcz. Rita wyznała mi miłość, przynosi
wiersze. Wykręcam się, przecież słabo znam język. Rita czyta więc na głos, intonacją zastę-
puje sens wyrazów, ale to są wyrazy filozoficzne Rita zrywa się zniecierpliwiona i głaszcze
mnie z niechęcią po policzku. Cud od miesięcy, psalmy, sopran starej Katelin, krzak bzu i
skrzętnie liczone moje grosze.
Było duszno i ściany na podwórzu cierpiały podobnie jak ludzie, jak osy na śmietniku, jak
zwiędły bez. Płaciłam regularnie chociaż z pracą wciąż się nie układało i wszystkie ogłosze-
nia w gazecie czy za szybą w sklepiku zaczęły mi już brzmieć kwaśno jak głos odprawiają-
cych pracodawczyń. Bru obiecywał pomóc i nawet zaprowadził pod adres, gdzie chcieli po-
mywaczki do baru, a nie pytali o dokumenty. Ale mieli już kogoś. Na ulicy Bru objął mnie
mocno ramieniem: następnym razem wszystko pójdzie jak z płatka, muszę tylko mu ufać, ma
naprawdÄ™ stosunki, jest trudno i ludzie wystajÄ… w poczekalniach biur pracy. To normalne na
dowód opowiedział mi dowcip. Tego dnia leżałam z nim jeszcze na łóżku w ich pokoju, bo
Motkie miała popołudniową zmianę, rozpadał się deszcz, momentalnie powykwitały na sufi-
cie fantastyczne plamy; wyglądały dziwacznie jak freski. Bru parzył kawę w rondelku nucąc
pod nosem, moje rzeczy leżały na podłodze. Bru w przepoconym podkoszulku, zdjęcie Mot-
kie sprzed ośmiu lat, z modną wtedy fryzurą, na pluskiewce obok zdjęcia aktorki siedzącej
wśród zieleni i kwiatów. Zapomniałam o wszystkim, zagapiłam się na ten taras z donicami.
Flanelowy szlafrok Motkie wisiał na kołku, z sufitu kapało z cierpliwością, a ja byłam bez-
myślnie zmęczona.
Motkie budziła we mnie strach i wydawało mi się, że wie o mnie wszystko. I była to praw-
da. Nawet zanim zaszło cokolwiek pomiędzy mną a Bru. Byłam zawsze zdumiona, że kobiety
potrafią tak bezbłędnie wywęszyć, co się stanie, a przy tym przejrzeć na wskroś. Ani niewin-
ne minki, ani nadskakiwanie nie zmydliły jej nigdy oczu. Czekała, oczywiście, na ten sposob-
ny moment, by dobrać się do mnie i wątły haczyk u drzwi wypadł po pierwszym mocnym
szarpnięciu, chociaż siedziałam skulona pod ścianą, niemal wtopiona w ciemność, z jej szla-
frokiem podciągniętym na twarz. Motkie nie widziała mnie z galerii. Czułam wilgoć szlafroka
i było to nie mniej upokarzające niż wrzask, wyrazy ciskane z satysfakcją, na całe gardło.
Jestem pewna, że już od dawna, od pierwszych spojrzeń rzucanych mi przez Bru, wszyscy
dobrze wiedzieli dozorczyni i Zwięta, Katelin i Malijka, no i Rita, och Rita... Wyrwałam
29
się nareszcie, umyłam twarz. Była krew. Z kościoła dochodziły organy, z pokoju Zwiętej mu-
zyka z magnetofonu. Rita minęła moje okno z wyrazem skrywanego niesmaku. Mijały godzi-
ny, a ja siedziałam na swoim łóżku. yle przyklejony plakat powiał nagle i trzepnął mnie w
głowę. Ocknęłam się. Chyba wtedy zwróciłam uwagę, że nad drzwiami w futrynie tkwi hak.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]