[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pózniejszego skosztowania. Floyd wygrzebał mały flet i zagrał skoczną melodyjkę, która nas podniosła na
duchu. A kiedy ruszyliśmy dalej, przygrywał nam wesołym marszem.
Madonetka szła obok mnie nucąc w takt fletu. Mocny piechur; chyba lubiła ćwiczenia fizyczne. I świetna
wokalistka, dobry głos. Wszystko miała dobre - łącznie z pupcią. Przekręciła głowę i złapała mnie na tym, że jej
się przyglądam. Odwróciłem wzrok i zwolniłem tempo, aby dla odmiany pomaszerować trochę obok Stinga.
Dotrzymywał nam kroku i ku memu zadowoleniu nie wyglądał na zmęczonego. Hmm, Madonetka... Odwróć
myśli, Jim, skup się na robocie. Nie na panienkach. Tak, wiem, Madonetka przykuwa uwagę dużo silniej niż
cokolwiek innego. Ale nie czas na zbytki i lekkomyślność.
- Jak daleko do zmierzchu? - zapytał Stingo. - Twoja pigułka zużywa się jak diabli. Rzuciłem hologram zegarka.
- Naprawdę nie wiem... bo nawet nie znam długości dnia na tej planecie. Zegarek, tak samo jak komputer,
podlega czasowi statku. Już dość dawno wyrzucili nas za bramę. -Zerknąłem na niebo. - Coś mi się zdaje, że
słońce wcale nie ma ochoty chylić się ku zachodowi. Pora na konsultację.
Trzykrotnie zagryzłem mocno zęby po lewej stronie szczęki, co powinno wysłać sygnał z modułu w dziąśle.
- Tu Tremearne - zadudniło mi pod czaszką.
- SÅ‚yszÄ™ pana.
- Co słyszysz? - spytał Stingo.
- Cicho, rozmawiam przez radio.
- Przepraszam.
- Odbiór czysty po tej stronie. Melduj.
- Machmeni nie oczarowali nas za bardzo. Parę godzin temu wyszliśmy z miasta i wędrujemy stepem...
- Mam was na mapie, namiar satelitarny.
- Widać jakieś zgraje Fundamentaloidów?
- Kilka.
- Czy któraś jest blisko nas?
- Tak, jedna, po lewej stronie. Mniej więcej w takiej odległości, jaką pokonaliście dotąd.
- Brzmi niezle. Ale najpierw jedno ważkie pytanie. Jak długo trwa tutejszy dzień?
- Około stu godzin standardowych.
- Nic dziwnego, że czujemy zmęczenie, a słońce wciąż praży w najlepsze. Dzień trwa tu co najmniej cztery razy
dłużej, niż ustawa przewiduje. Czy może pan kazać orbiterowi spojrzeć na trasę, którą pokonaliśmy - i spraw-
dzić, czy nie mamy ogona?
- Już to zrobiłem. %7ładnych intruzów w polu widzenia.
- To wspaniała wiadomość. Koniec, wyłączam się. -Podniosłem głos. -Kompania - stój! Rozejść się. Przekażę
wam część rozmowy, której nie słyszeliście. Nikt nas nie śledzi. - Zaczekałem, aż ucichną bezładne okrzyki
radości. - Co oznacza, że zatrzymujemy się tutaj na jedzenie, picie, spanie i tak dalej.
Przeciągnąłem się leniwie, rzuciłem na ziemię torbę, uwaliłem się i oparłem o nią głowę, wskazując na odległy
horyzont.
- Fundamentoloidowscy nomadzi są gdzieś tam. Prędzej czy pózniej musimy ich spotkać - głosuję za pózniej.
- Wniosek poparty, przeszedł. - Wszyscy przyjęli już pozycję horyzontalną. Pociągnąłem spory łyk wody i nawi-
jałem dalej.
- Tutejsze dni są cztery razy dłuższe od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Myślę, że wystarczy walki,
maszerowania i wszystkiego na dzisiaj, na ćwierć doby, czy jak to zwać. Prześpijmy się na ziemi, a po
wypoczynku ruszamy dalej.
Moja rada okazała się zbędna, gdyż powieki już się zamykały. Nie zostało mi nic innego, jak zacisnąć swoje.
Czułem, że odpływam, gdy raptem zaświtało mi, że nie jest to najlepszy pomysł pod słońcem. Stękając
podniosłem się z ziemi i wziąłem tyłek w troki, aby ich nie budzić.
- Halo, Tremearne. SÅ‚yszy mnie pan?
- Tu sierżant Naenda. Kapitan odpoczywa na tej zmianie. Mam posłać po niego?
- Nie, jeśli go pan zastępuje - i ma pod ręką aktualne obserwacje satelitarne.
- Mam.
- To proszę im się przyjrzeć. Zrobiliśmy sobie przerwę na sen i nie chciałbym go zakłócać. Jeśli pan zobaczy, że
coś lub ktoś podkrada się do nas - proszę krzyknąć.
- Zrobi siÄ™. No to lulu.
Lulu! Co się porobiło z tym wojskiem? Pokuśtykałem z powrotem do swoich współtowarzyszy i skorzystałem
gorliwie z ich pięknego przykładu. Nie miałem najmniejszego kłopotu z zaśnięciem.
Budzenie dla odmiany poszło mi ciężko. Musiałem przespać kilka godzin, bo kiedy rozchyliłem lekko zamglone
oczy na nieboskłon, słońce minęło już zenit i zmierzało nareszcie w stronę horyzontu. Co mnie obudziło?
- Uwaga, Jim di Griz! Baczność!
Rozejrzałem się i musiało minąć kilka chwil, nim dotarło do mnie, że to głos kapitana.
- Co jest? - wybełkotałem odrętwiały ze snu.
- Jedna z band Fundamentaloidów przemieszcza się -mniej więcej w waszym kierunku. Za jakąś godzinę mogą
was
zobaczyć.
- Do tego czasu powinniśmy być gotowi na gości.
Dzięki, kapitanie; koniec, wyłączam się.
Zaburczało mi w żołądku i doszedłem do wniosku, że skoncentrowane racje są trochę zbyt skoncentrowane. Po-
ciągnąłem parę łyków wody, aby spłukać z ust resztki snu, a potem palcem u nogi szturchnąłem Floyda.
Natychmiast otworzył oczy i uśmiechnął się słodko.
- Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika. Pójdziesz do tamtych krzaków i zbierzesz trochę drewna na ognisko. Pora
na śniadanie.
- Słusznie, śniadanie, drewno... cudownie. - Zerwał się na nogi, ziewnął, przeciągnął się, podrapał w brodę i
ruszył z kopyta wykonać zadanie.
Nazbierałem dość suchej trawy na niewielki stos i wyjąłem z torby atomową bateryjkę. Mogła zasilać nasz
sprzęt muzyczny co najmniej przez rok, więc co jej szkodziło użyczyć teraz kilka woltów. Zciągnąłem izolację z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sloneczny.htw.pl