[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wym kapeluszu, szamocącą się w ramionach młodego policjanta i oblaną szkarłatnym
rumieńcem od podwójnego podbródka aż po wyskubane brwi. Wyrwała się wreszcie
i poprawiając na głowie kapelusz, usiłowała jednocześnie odzyskać godną postawę.
— Nie miałam pojęcia, że weszłam na cudzy teren — wysapała. — Wracając z przy-
jęcia u sąsiadów, chciałam sobie skrócić drogę...
— Pani usiłowała dostać się do tej willi — stwierdził policjant.
Zaśmiała się sztucznie.
— Śmieszny pomysł!
— Rzeczywiście bardzo śmieszny — odparł policjant. — Zwłaszcza śmiesznie to wy-
glądało, kiedy pani gramoliła się do środka przez kuchenne okno.
Pani Carleton Cherington III uporała się w końcu z kapeluszem i odzyskała dech.
— Młodzieńcze — rzekła — przyznam się, że istotnie próbowałam wejść przez to
52
okno.
Policjant przyjął wyznanie bez większego wrażenia.
— Przecież sam panią z tego okna ściągnąłem — powiedział...
— Każdy ma swoje słabostki — odparła tonem poufnego zwierzenia. — Nie będę
przed panem ukrywała mojej... Zbieram drobiazgi pamiątkowe, frędzle od dywanu, ja-
kieś gwoździki czy skuwki od mebli... Zapewniam pana jednak...
— Kradzież z włamaniem — stwierdził policjant.
— Ach, nigdy nie biorę nic cennego! — wyjaśniła dama. — Chodzi mi jedynie o pa-
miątkę. — Wyprostowała się w całej okazałości. — Młodzieńcze, jestem małżonką ge-
nerała. Moje nazwisko brzmi: Carleton Cherington III!
Zamieszanie, jakie w tym momencie wybuchło przed willą, zmusiło młodego poli-
cjanta do odłożenia na później odpowiedzi, którą już miał na ustach i która z pewno-
ścią nie była uprzejma. Skoczył z pomocą kolegom. Pani Carleton Cherington III przez
chwilę spoglądała za nim, potem zaś pomknęła jak zając ku bramie wjazdowej.
— I to ta kolubryna! — zdziwiła się April.
— Lubię ją — powiedziała Dina. — Pamiętasz, jak nam piekła owsiane ciasteczka?
Ma trochę fioła, ale jest poczciwa. Zdaje się, że ją coś trapi.
— Tsss... — syknął Archie wskazując palcem grupkę przed domem.
Troje Carstairsów kryjąc się w zaroślach, podpełzło bliżej ośrodka akcji. Posuwali się
szybko i jak umieli najciszej. Przed frontowymi drzwiami willi Sanfordów rozgrywa-
ła się gwałtowna sprzeczka. Ze strony policji brali w niej udział: porucznik Bill Smith,
młody policjant i agent w cywilu. Ich przeciwnikiem był łagodny starszy pan, koło
sześćdziesiątki, z wystraszoną miną, woskową cerą, siwymi włosami, ubrany w przy-
zwoity granatowy garnitur. W ręku trzymał teczkę.
— Żądam stanowczo — mówił. — Muszę tego żądać! Nazywam się Holbrook, Hen-
ryk Holbrook.
— Dlaczego usiłował pan dostać się do wnętrza tego domu? — pytał Bili Smith.
— Właśnie mówię — denerwował się starszy pan. — Nazywam się Holbrook. Je-
stem... a raczej należałoby powiedzieć: byłem doradcą prawnym pani Sanford. Jako jej
adwokat czułem się w obowiązku...
— Otwierać jej drzwi wytrychem, co? — przerwał mu Bill Smith. — To nie jest wy-
jaśnienie, proszę pana!
— Ależ ja... — starszy pan urwał.
— Jako prawnik powinien pan wiedzieć, że do tego domu nie wolno wchodzić bez
upoważnienia policji.
Henryk Holbrook pobladł jeszcze bardziej.
— Obowiązek wobec klientki — wyjąkał — wobec nieboszczki...
— Zapewniam pana — łagodniej nieco powiedział Bill Smith — że mienie pańskiej
53
zmarłej klientki jest całkowicie bezpieczne. Policjanci, których pan widzi wokół domu,
nie stoją tu jedynie dla urozmaicenia krajobrazu.
— Zwyczaj nakazuje — jąkał pan Holbrook — w przypadku nagłej śmierci klienta...
— W takim razie, zgoda — uprzejmie rzekł Bill Smith. — Może pan sprawdzić stan
rzeczy wewnątrz domu, ale w towarzystwie policjanta. Proszę bardzo.
— A, nie... — plątał się pan Holbrook — to raczej nie, nie sądzę, aby to było niezbęd- [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sloneczny.htw.pl