[ Pobierz całość w formacie PDF ]

z nim przez niepokojąco długi czas, lecz w końcu zdołała się jakoś od niego uwolnić). Zjadła buczynę
prawie do końca - zostały jej dwa, a mo\e trzy orzeszki -omal nie dławiąc się ostatnią. Walczyła z nią,
wyciągając szyję jak mały ptaszek i przełykając raz za razem, i wreszcie zwycię\yła. Zatopiła ją
w \ołądku (przynajmniej na jakiś czas) łykiem ciepłej, błotnistej wody.
- Czas na Czerwone Skarpety - szepnęła, wyciągając walkmana. Wątpiła, czy uda się jej
złapać transmisję meczu, ale co szkodzi spróbować? Na Zachodnim Wybrze\u była pierwsza,
Czerwone Skarpety z pewnością grały, a mecz dopiero się rozpoczynał.
Na FM nie usłyszała nic, nawet najsłabszego cienia muzyki. Na AM znalazła mę\czyznę
mówiącego coś szybko po francusku i śmiejącego się przy tym, co brzmiało raczej nieprzyjemnie.
Nagle, na samym dole skali, przy 1600 zdarzył się cud: do jej uszu dobiegł słaby, ale wyrazny głos
Joego Castiglione.
- Sytuacja jest taka: Narzucenie trzy-jeden... i Garciaparra wybija wysoką, długą piłkę głęboko
na śródpole. Piłka wraca. .. piłka znika! Czerwone Skarpety prowadzą dwa do zera.
- Dobra robota, Nomar. Właściwy człowiek na właściwym miejscu - powiedziała Trisha
ochrypłym, załamującym się głosem, który z trudem rozpoznała jako swój. Wyciągnęła ku niebu rękę
z dłonią zaciśniętą w pięść, ale brakowało w tym geście energii. O'Leary wystrajkował i tak skończyła
się rozgrywka.  Do kogo dzwonisz, gdy pęknie ci szyba? -zaśpiewał glos z dalekiego świata, gdzie
drogi były wszędzie, a bogowie nie wpychali się na scenę.
-  1-800-54... - próbowała odśpiewać Trisha, ale zasnęła, nim zdołała dokończyć, w miarę
jak jej sen stawał się głębszy, zsuwała się w prawo, kaszląc od czasu do czasu. Był to dudniący,
wilgotny kaszel. Podczas piątej rundy stwór pojawił się na granicy lasu i spojrzał na nią. Muszki i inne
owady unosiły się chmurą nad zarysem jego pyska, w błyszczących, pustych ślepiach stwora kryła się
pełna historia niczego. Stał nad dziewczynką bardzo, bardzo długo, w końcu wskazał ją łapą
wyposa\oną w ostre niczym brzytwa pazury - jest moja, jest moją własnością - i wycofał się do lasu.
Końcówka dziewiątej
Trisha miała wra\enie, \e gdzieś pod koniec meczu obudziła się, choć nie do końca. Jerry
Trupiano - a przynajmniej głos brzmiący jak głos Troopa - informował, \e Potwory z Seattle obsadziły
bazy, a Gordon próbuje zakończyć grę.
- Wybija prawdziwy zabójca - powiedział sprawozdawca - i Gordon po raz pierwszy w tym
roku wygląda na przestraszonego. Gdzie jest Bóg, kiedy go potrzebujemy?
- w Danvizzz - odparł Joe Castiglione. - Wylewa krokodyle zzy.
Z całą pewnością był to sen, to musiał być sen, choć mo\e wkradły się do niego jakieś
elementy rzeczywistości. Trisha wiedziała na pewno jedno: kiedy naprawdę się obudziła, słońce
zachodziło, miała gorączkę, gardło strasznie ją bolało przy ka\dym przełknięciu, radio zaś złowrogo
milczało.
- Zasnęłaś, nie wyłączywszy go, ty głupia! - powiedziała swym nowym, schrypniętym głosem.
- Ty wielka, głupia dupo! - Przyjrzała się walkmanowi z nadzieją, \e dostrze\e małe czerwone
światełko na obudowie, \e tylko przesunęła gałkę strojenia, kiedy przewracała się na bok (obudziła się
z głową na ramieniu i kark strasznie ją bolał), choć właściwie nie miała wątpliwości, co się naprawdę
stało. No i oczywiście czerwone światełko nie paliło się.
Próbowała wytłumaczyć sobie, \e baterie i tak długo by nie wytrzymały, ale to nic nie
pomogło. Rozpłakała się. Teraz, kiedy nie miała ju\ radia, czuła się smutna, taka strasznie smutna,
zupełnie jakby straciła ostatniego przyjaciela. Powolnymi, sztywnymi ruchami schowała radio do
plecaka, zapięła klapę i zało\yła plecak na ramiona. Był prawie pusty, a zdawał się wa\yć tonę. Jak to
mo\liwe?
- Przynajmniej mam drogę - próbowała się pocieszyć. -Przynajmniej mam drogę. Teraz
jednak, kiedy chyli się ku końcowi kolejny dzień, myśl o drodze nie sprawiała jej ju\ takiej
przyjemności.  Droga-sroga - pomyślała. To, \e miała drogę, samo w sobie wydawało się jej jakąś
kpiną, zmarnowaną okazją, zupełnie jakby dru\ynę dzieliło od zwycięstwa wykluczenie jednego,
najwy\ej dwóch zawodników, i wówczas zawalił się dach trybun. Ta droga mogła przecie\ biec sobie
przez las i dwieście kilometrów, a kończyć się kępą krzaków i kolejnym strasznym bagnem.
Mimo wszystko ruszyła przed siebie, powoli, pociągając nogami. Głowę miała opuszczoną
i garbiła się tak bardzo, \e paski plecaka zsuwały się jej z ramion, niczym ramiączka za du\ego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sloneczny.htw.pl