[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rękach, bez jednej łzy nawet, pozostał tak nieru-
chomy jak obraz rozpaczy.
Przechodnie potrącali go nogami; ulica drżała
od turkotu ładownych wozów; kilku chłopców za-
trzymało się i patrzyło na niego.
Jak długo to trwało, sam nie czuł. Nagle zbudz-
ił go jakiś głos, mówiący wpół po włosku, a wpół
po lombardzku:
- A co ci to, dziecko?
Podniósł twarz na te słowa i spojrzawszy
skoczył z okrzykiem zdziwienia:
- Wy tutaj? ! ...
Przed nim stał ów wieśniak, Lombardczyk, z
którym się zaprzyjaznił przepływając morze. Ale i
stary wieśniak niemniej był od chłopca zdziwiony.
Marek wszakże w nagłym podnieceniu nie dał mu
nawet czasu na pytania, tylko sam zaczÄ…Å‚
92/147
opowiadać pośpiesznie wszystko, co go od owego
czasu spotkało.
- A teraz - kończył - nie mam już pieniędzy i
trzeba mi koniecznie na drogę zarobić. Zmiłujcie
się, znajdzcie mi jaką robotę, żebym mógł uciułać
kilka lirów! Każdą robotę chętnie podejmę... Mogę
nosić pakunki, mogę zamiatać ulicę, mogę biegać
za posyłkami, mogę także na wsi pracować.
Niechbym czarnym suchym chlebem żył, bylebym
mógł jak najprędzej jechać i odnalezć już raz moją
matkÄ™!
Więc się ulitujcie nade mną i znajdzcie mi jaką
robotę! Na miłość boską, znajdzcie, bo już nie
wytrzymam dłużej! ...
- Diaski! Diaski! - powtarzał wieśniak patrząc
dokoła i drapiąc się w brodę. - Co za awantura! ...
Robota! ... Aatwo powiedzieć: robota! Ale skąd ją
wziąć? Posłuchaj no... A nie dałoby się zebrać ja-
kich trzydziestu lirów, tak pomiędzy naszymi? ...
Przecie tu tylu naszych jest!
Chłopiec spojrzał na niego z odbłyskiem
nadziei w oku.
- Pójdz no ze mną! - rzekł wieśniak po nowym
namyśle.
- Gdzie? - zapytał chłopczyna schylając się po
torbÄ™.
93/147
- Jak mówię pójdz, to pójdz!
I zaraz ruszył z miejsca.
Marek szedł za nim. Tak przeszli razem duży
kawał ulicy w zupełnym milczeniu. Nareszcie za-
trzymał się wieśniak przed oberżą, na której
szyldzie była gwiazda, a pod nią napis: "Jutrzenka
Włoch ", wsadził głowę przez drzwi i cofnąwszy ją
zaraz, obrócił się do chłopca i rzekł wesoło:
- W dobrÄ… chwilÄ™ my przyszli! Chodz!
I weszli do izby. W izbie było kilka stołów, a
przy stołach siedziało dużo ludzi pijąc i rozprawia-
jąc głośno. Stary Lombardczyk zbliżył się do pier-
wszego stołu z brzegu, a po sposobie, jakim pow-
itał sześciu siedzących przy nim gości, zaraz moż-
na było poznać, że tylko co, przed niedawną
chwilą, należał do ich kompanii. Goście mieli
twarze czerwone i brząkali szklankami śmiejąc się
i krzyczÄ…c razem.
- Towarzysze! - rzekł wieśniak bez żadnego
wstępu, stojąc i trz ymając Marka za rękę. - Oto
jest biedny chłopak, nasz rodak, który przybył z
Genui do Buenos Aires szukajÄ…c matki. Tam jej nie
znalazł, bo jest aż w Kordowie. Zabrali go na barkę
do Rosario. PÅ‚ynÄ…Å‚ trzy dni i cztery noce z paro-
ma słowami polecającymi. Przedstawił kartkę,
wykrzywili gębę na niego. Nie ma ani grosza. Jest
94/147
sam i nikogo nie zna. Chłopak pełen serca.
Pomyśleć tylko: z Genui do Rosario! ... Dalej, to-
warzysze! Nie trzasnęlibyście też tak kieszenią,
żeby miał za co bilet kupić do Kordowy i matkę
odszukać? Bo jakże! Mamy go tak jak psa zostawić
na ulicy? ...
- Nigdy w świecie, na Boga! ... Nigdy się to po
nas nie pokaże! - krzyczeli wszyscy razem, tłukąc
w stół pięściami. - Rodak nasz przecie! ... Chodz
no tu, mały! My jesteśmy emigranci! Patrzcie, jaki
bęben ładny!
- Dalej, towarzysze, na stół miedziaki!
- A to zuch! Sam przez takie morze! ...
- Dzielny chłopak! Napijże się, rodaku!
- Nie może inaczej być, tylko cię wyprawim do
matki! I już jeden klepał go po ramieniu, już dru-
gi uszczypnął go w policzek, już trzeci odejmował
mu torbę. Inni emigranci zaczęli się też zbliżać od
stołów swoich powstawszy.
Historia chłopca obleciała w mig oberżę całą;
z sąsiedniej stancji przyszło kilku Argentyńców i
mniej niż w dziesięć minut stary Lombardczyk,
który nadstawiał kapelusza, miał już w nim czter-
dzieści dwa liry.
95/147
- Widziałeś - rzekł wtedy zwracając się do
chłopca - jak to wszystko galopem w Ameryce
idzie?
- Pij, zuchu! - zawołał któryś z gości podając
Markowi szklankÄ™ wina. - Za zdrowie twojej matki!
Wszyscy podnieśli szklanki, zaczęli się trącać,
a Marek powtarzał:
- Za zdrowie... mojej... - A wtem radosne
jakieś łkanie tak mu ścisnęło gardło, że postawił
szklankę na stole i rzucił się na szyję staremu.
*
Nazajutrz rano, o pierwszym dnia brzasku,
mały podróżny był już w drodze do Kordowy, ufny,
wesoły i pełen najlepszych przeczuć. Ale nie ma
takiej wesołości, która by się długo ostała wobec
posępnych widoków natury. Dzień był pochmurny,
szary, pociąg, prawie że pusty, przebiegał ol-
brzymią równinę pozbawioną wszelkich śladów
pomieszkali ludzkich. Marek siedział sam w
niezmiernie długim wagonie, podobnym do tych,
którymi przewożą rannych. Patrzył na prawo, pa-
trzył na lewo, ale i na prawo, i na lewo była głucha
pustka, na której to tu, to tam sterczały drobne
karłowate drzewa, pnie potworne, gałęzie
powykręcane w nigdy nie widzianych kształtach,
96/147
jak gdyby z gniewu i z przerażenia przyjęły tę
dziwaczną postać. Cala wegetacja ciemna, rzad-
ka, smutna dawała tej ogromnej równinie pozór
niezmierzonego cmentarza.
Drzemał pół godziny, drzemał godzinę, ot-
worzył oczy, spojrzał, zawsze ten sam widok. Stac-
je, które mijali lub przed którymi zatrzymywali
się, były samotne jak domy pustelników, a kiedy
pociąg stawał, nie słychać było żadnego głosu.
Zdawało się więc chłopcu, że jedzie tak w jakimś
straconym pociągu, o którym nikt nie wie i który
przez pustynię pędzi. A i to mu się zdawało, że
lada stacja będzie już ostatnią i że wprost z niej
będzie wyjście na tajemnicze i straszliwe siedziby
dzikich plemion. Zimny wiatr twarz mu owiewał.
Wsadzając go w Genui na pokład okrętu w końcu
kwietnia ojciec jego nie spodziewał się, żeby w
Ameryce za jego przybyciem zima jeszcze była, i
wyprawił go w letniej odzieży. Więc po kilku godz-
inach tej ponurej jazdy uczuł wielkie zimno, a
razem z zimnem ciężkie znużenie dni ubiegłych,
pełnych gwałtownych wzruszeń, a także bezsen-
nych albo nie dospanych nocy.
Zdjął go sen. Spal długo i przebudził się
całkiem skostniały. Uczuł, że mu zle jakoś. A wtedy
ogarnął go jakiś głuchy niepokój, że może za-
chorować i umrzeć w tej drodze i być porzuconym
97/147
tu, na tej równinie rozpaczliwie smutnej, gdzie
ciało jego byłoby poszarpane przez drapieżne pta-
ki albo rozwleczone przez psy, jak to się działo w
oczach jego z ciałami krów i koni, porzuconymi na
przydrożu, od których oczy ze wstrętem odwracał.
Otóż z tym uczuciem niedomagania, wpośród
ponurego milczenia natury myśli jego i uczucia
stały się posępne, złowróżbne. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sloneczny.htw.pl