[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sługę i wykupiła dla mnie dziesięć numerów. Robiła takie
rzeczy dla sprzedawców, którym ufała, również dla mnie,
kiedy z nią pierwszy raz pracowałem. I choć bywało
ciężko, zawsze oddawałem pożyczkę. Wiedziałem, że
wykłada własną kasę.
Po sprzedaniu dziesięciu egzemplarzy natychmiast
zwracałem dług. Jakoś się odkuwałem.
W sumie zarabiałem mniej niż kiedyś z Bobem jako
uliczny grajek. Ale nie żałowałem. Liczyło się głównie to,
że nie pracuję na czarno. Gdyby zatrzymał mnie jakiś gli-
niarz, zawsze mogłem wyjąć legitymację i życzyć mu do-
brego dnia. Po przygodzie z policją to było bardzo ważne.
Minęło kilka miesięcy. Pod wieloma względami ta
robota przypominała muzykowanie na chodnikach. Zbie-
rali się wokół nas ci sami przechodnie: kobiety w średnim
wieku, starsze panie, studentki, geje, choć nie brakowało
osób ze wszystkich sfer społecznych.
Pewnego dnia była wczesna jesień 2008 roku
podszedł do nas facet w ekstrawaganckich ciuchach. Miał
tlenione włosy, dżinsy i kowbojskie buty. Na te spodnie
i skórzaną kurtkę musiał wydać fortunę. Byłem pewny, że
to jakiś amerykański gwiazdor rocka. Tak przynajmniej
wyglądał.
Przechodząc obok, od razu dostrzegł Boba. Zatrzymał
się i uśmiechnął szeroko.
Fajny zwierzak pochwalił, cedząc słowa po jan-
kesku.
Wyglądał znajomo, nie umiałem jednak skojarzyć nic
więcej. Korciło mnie, żeby zapytać, kim jest, ale obawia-
łem się, że wyjdę na prostaka. I w sumie dobrze, że nie
spytałem.
Ukucnął i przez chwilę głaskał Boba.
Długo już jesteście razem? spytał.
Niech pomyślę... odparłem, próbując policzyć te
wszystkie miesiące. Od wiosny zeszłego roku, więc bę-
dzie jakieś półtora roku.
Super. WyglÄ…dacie jak pokrewne dusze.
Uśmiechnął się znowu. Jakbyście byli dla siebie stwo-
rzeni.
Dzięki rzuciłem, czując, że teraz to już muszę się
dowiedzieć, kim, do cholery, jest ten gość.
Ale zanim spytałem, on wstał i spojrzał na zegarek.
Trzymajcie się, chłopaki. Muszę lecieć. Do zoba-
czyska! powiedział, sięgając do kieszeni kurtki
i wyciągając plik banknotów. Wsunął mi do ręki dziesięć
funtów. Bierz. Powstrzymał mnie ruchem dłoni, gdy
zacząłem szukać reszty. Bawcie się dobrze.
Będziemy obiecałem.
I dotrzymałem słowa.
Praca na legalu całkowicie zmieniła moją sytuację
przy stacji metra. Zaliczyłem co prawda parę nienawist-
nych spojrzeń, ale po prostu je zignorowałem. Reszta ob-
sługi była w porządku. Ci goście wiedzieli, że pracuję,
i póki nikogo nie zaczepiałem ani nie obrażałem, wszystko
grało.
Bob i ja zwróciliśmy też na siebie uwagę pozostałych
sprzedawców The Big Issue . Trudno było tego uniknąć.
Nie łudziłem się, że moje stosunki z innymi ludzmi
pracującymi na ulicy będą wyjątkowo zażyłe. %7łycie na
chodniku to nie podwieczorek u cioci. Nie tworzyliśmy
pełnej współczucia i zrozumienia społeczności, każdy dbał
o swój własny interes. A jednak większość gazeciarzy
okazywała życzliwość temu nowemu z kotem na ramieniu.
Wielu sprzedawców miało psy. Z niektórych były
niezłe ziółka. Ale gazeciarza z kotem nikt nigdy nie wi-
dział. Ani tutaj, ani w całym Londynie.
Część moich kolegów miała do Boba słabość. Ten
i ów podchodził i głaskał kocura, pytając, skąd go wzią-
łem, co wiem o jego przeszłości i tak dalej. A ja oczywiście
niewiele miałem do powiedzenia. Bob był niezapisaną
kartÄ…, kotem zagadkÄ…, sfinksem, i to jeszcze bardziej
przyciągało do niego ludzi.
Mną, rzecz jasna, nie interesował się nikt. Zawsze
byłem witany słowami: Jak się miewa Bob? . Guzik ich
obchodziło, co u mnie. Ale niczego innego nie oczekiwa-
łem. Wiedziałem, że ta serdeczność niebawem się skończy.
Bo na ulicy nie ma zmiłuj.
Z Bobem u boku sprzedawałem nawet trzydzieści do
pięćdziesięciu egzemplarzy dziennie. Zarabiając funta na
gazecie, mogłem co nieco odłożyć, zwłaszcza dzięki na-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]