[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Arivald westchnął ciężko i nie zatrzymując się dłużej, z mozołem zaczął iść stromą kamienistą
ścieżką biegnącą zygzakami wśród drzew, wciąż w górę i w górę. Raz tylko zatrzymał się i przysiadł
na głazie wyjmując z podróżnej sakwy kawałek zeschłego podpłomyka i gomółkę wędzonego sera.
Popił posiłek wodą z bukłaka, zaniepokojony, iż zużył już ostatni jej zapas, po czym ruszył w dalszą
drogę. Słońce z wolna kierowało swój bieg ku zachodowi, gdy na gałęzi drzewa przysiadł
smolistoczarny kruk i wpatrując się w maga błyszczącymi oczyma głośno zakrakał.
Oni już są, Arivaldzie. Już są u podnóża góry. Mag otarł dłonią pot z czoła.
Dzięki za ostrzeżenie, przyjacielu rzekł. Niech Ten, Który Czuwa Nad Nami wynagrodzi
twoją dobroć.
Ty jesteś nasz, Arivaldzie zakrakał znów ptak jesteś nasz, nasz. Tam są złe istoty, złe.
Wycinają i palą lasy, zabijają zwierzęta, palą, zabijają. Ich myśli są pełne nienawiści, złe istoty, złe
myśli. Ty jesteś nasz. Ratuj, ratuj!
Zatrzepotał skrzydłami i wzbił się ponad korony drzew. Przylecę jeszcze, opowiem ci, opowiem,
co siÄ™ dzieje.
Mag spojrzał w górę. Ruiny twierdzy były już blisko. Przed nocą powinien do nich dotrzeć i jak
najprędzej odnalezć Skarb. Wytężając siły ruszył naprzód podpierając się sękatym kosturem.
Pierwsze gwiazdy zaczynały już
prześwitywać przez zasłonę chmur, gdy Arivald dotarł do kręgu murów. Niegdyś wysokie na
trzydzieści stóp, teraz popękały i skruszyły się, porosły mchem, a w szczeliny wniknęły pędy bujnie
pieniących się ostrokrzewów. Ruszył
wzdłuż ruin i dotarł aż do kutej w żelazie bramy, która chociaż przeżarta rdzą mocno trzymała się w
murze broniąc dostępu do twierdzy. Arivald zastanawiał się przez chwilę, czy nie próbować wspiąć
się na mur, który choć znacznie niższy niż dawniej, pełen był pęknięć i szczelin. Groziły one
śmiałkowi skruszeniem kamieni i upadkiem w przepaść.
Wrota nie chciały się odemknąć nawet wtedy, gdy
wypowiedział zaklęcie otwierające wszystko to, co zamknięte, i mag zrozumiał, że musi ich bronić
nie tylko siła zamków i skobli. Przypominał sobie słowa i formuły, których zwykle używano do
zabezpieczania wejść, stare słowa z dawnej Mowy Władców, ale czas nieubłaganie płynął, a drzwi
pozostawały zamknięte. Usiadł przy murze i otulając się płaszczem, aby uchronić ciało od zimnych
podmuchów wiatru, pogrążył się w zadumie. Wreszcie wstał, wyciągnął zza pasa różdżkę i wypisał
na żelazie imię Berthander". Litery zajaśniały zielonkawym blaskiem i drzwi przerazliwie skrzypiąc
wolno ustąpiły.
Gdy przekroczył progi Iliten-osleth, wrota zatrzasnęły się z donośnym hukiem, który rozbrzmiał
echem po skalnych ostępach.
Arivald rozejrzał się i przez jego ciało przeszedł dreszcz. W bladym świetle księżyca ruiny twierdzy
przedstawiały przerażający, ponury widok. Zwały kamieni na miejscu wież, bielejące wśród gruzów
ludzkie kości, fragmenty
.umocnień wznoszące się w mrok, oplecione kolczastymi gałęziami ostrokrzewów i pokryte zieloną
pleśnią mchu. I cisza, straszna dzwoniąca w uszach cisza, przerywana tylko czasem jękiem wiatru
przeciskającego się przez kamienne załomy.
Ruszył, ostrożnie stawiając stopy, wypróbowując podłoże, aby nie stoczyć się nieszczęśliwie w głąb
lochów przechodzących pod Iliten-osleth. Rozglądał się cały czas, chcąc odnalezć wejście do ruin,
gdyż Berthander z pewnością właśnie tam, gdzieś w niebezpiecznym wnętrzu zniszczonej twierdzy,
ukrył swój Skarb. Nagle kruk przysiadł na głazie nieopodal Arivalda.
Idą, idą wrzasnął. Już są .blisko, bardzo blisko.
Spiesz się, Arivaldzie, spiesz się. Wzbił się
w powietrze, zakołował raz jeszcze nad głową maga
i umknÄ…Å‚ w mrok.
Starzec przecisnął się między dwiema kamiennymi
kolumnami, przeszedł pod zardzewiałymi zębami kraty
sterczącej z muru i błądząc wśród labiryntu gruzów
dotarł niespodziewanie nad schodzący pionowo w głąb
ziemi wykrot.
Studnia szepnął ależ tak, na pewno studnia. I nagle przypomniał sobie fragment starego
wiersza, jednego z tych, których sens dawno zapomniano, a który jak wiele innych okazywał się nagle
pomocny.
Spragniony wody nie ujrzysz lśnienia, Lecz śmiało w głąb ziemi brnij Szybko, bez chwili
wytchnienia. Woda spieczonych ust nie ochłodzi, Nie zaspokoisz pragnienia, Lecz w głębi być może
coś zalśni:
Złoto wśród lochów cienia
wymruczał z cicha i klęknąwszy spojrzał w głąb studni. Wyciągnął różdżkę, oświetlił jej blaskiem
otchłań, po czym przez chwilę z przymkniętymi oczyma medytował. Wreszcie złożył dłonie na
piersiach i wzywając Moc skoczył w przepaść.
Sfrunął na dół wolno jak zeschły liść. Rychło dotknął stopami miękkiego, mulistego podłożą.
Osłabiony usiadł na ziemi, długą chwilę odzyskując siły, gdyż poczuł się naglę bardzo stary i słaby.
Przywołanie Mocy kosztowało go zbyt wiele, aby mógł od razu kontynuować wędrówkę, więc
przesiedział czas jakiś w sennym odrętwieniu, nim wreszcie podniósł się i pochylając wszedł w
niski wilgotny korytarz. Było już pózno, bardzo pózno. Wyczuwał bliską obecność Dargina i
towarzyszących mu istot, na wspomnienie których przeszywał go dreszcz odrazy. A oni nadchodzili
coraz szybciej. Arivald czuł, że ktoś przyzywa Moc, i wiedział, że to Dargin biedzi się nad
otwarciem wrót Iliten-osleth. A więc nie odgadł zamykającego drzwi magicznego hasła i musi
korzystać z potęgi Mocy. To dobrze, być może dzięki temu Arivaldowi uda się zyskać jeszcze kilka
chwil przewagi Brnął w głąb korytarza szorując głową i karkiem po oślizłych kamieniach stropu, a
niejasne uczucie, które kazało mu zejść w głąb studni, z wolna zmieniało się w pewność. Wyraznie
wyczuwał już Moc bijącą z Magicznych Przedmiotów. Był bardzo blisko celu. Odetchnął ciężko i
przyspieszył kroku. Nagle korytarz skręcił i Arivald ujrzał nikłe światełko błyszczące w oddali.
Potęga Mocy była tu już tak wielka, że poczuł, jak serce zaczyna bić coraz szybszym rytmem, a w
skroniach pulsuje krew. Jeszcze jeden zakręt i korytarz wbiegł wprost w drzwi ogromnej kamiennej
sali oświetlonej płonącymi u stropu pochodniami. Na podeście w samym środku komnaty ujrzał
przedmioty, na widok których zadrżało mu serce. Zbliżył się wolno, ze wzrokiem utkwionym w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]