[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jej John.
- Już mówiłam - powiedziała z uporem Mary Podniebieska - to jest sprawa dla Caroline i
Rady, a nie dla takich jak ty. A teraz wybacz, ale niektórzy próbują znalezć dla swojej grupy coś
do jedzenia.
- Właśnie widzę - zadrwił John. - Zlimaki wodne. A powiedz mi, szczerze, jak byłaś mała,
przyszło ci do głowy, żeby jeść ślimaki?
- Co ja robiłam, kiedy byłam mała, to nie twoja sprawa, obrostku!
- Tak - wtrąciłem się - ale John ma na myśli...
- Zostaw, Gerry, daj spokój - powiedział John zmęczonym zmęczonym głosem i poszedł
dalej, zostawiając resztę, żeby go dogoniła.
- A my będziemy w końcu coś zbierać do żarcia? - zapytała Candice. Była ładna ładna,
jeszcze jak, ale ciągle się wszystkiego czepiała, a ja trochę się bałem jej ostrego języka. - Czy
tylko sobie poczekamy, aż John skończy swoją własną Rocznicę?
- Taa - powiedział wielki, tępy Met. - Mnie się nie podoba, że wszyscy na nas pyszczą. To nie
my gadaliśmy przy Kręgu. To nie nasza wina.
Zrobiło mi się szkoda Johna, wszyscy tak na niego narzekali. I cały czas przypominało mi
się, jak wyglądał, kiedy wyszedł wczoraj przed spaniem z szałasu Belli - samotny samotny i
jeszcze odganiał mnie, bo chciał zostać sam.
Ale nie wszyscy na niego narzekali. Potem napotkaliśmy grupę obrostków z
Brooklynu - Mike a, Dixona, GelÄ™ i Clare - i ci z kolei nic, tylko go chwalili.
- Zwietna robota, John. Czemu my, obrostki, nie możemy się odezwać, kiedy chcemy? -
powiedział Mikę Brooklyn. - Musimy zbierać i polować jak dorośli, opiekować się małymi i
starymi, to czemu nie mamy nic do gadania?
- Zresztą miałeś rację, John - dodał Dix Brooklyn. - Najstarsi mogą sobie gadać, że wszystko
ma być po staremu, bo niedługo już ich nie będzie. A my musimy myśleć, co będzie, kiedy my
będziemy dorośli, a Rodzina jeszcze większa.
- John, a ilu ludzi będzie w Rodzinie, jak my będziemy starzy, co? - zapytała Gela Brooklyn,
i to nie była żadna drwina z Johna, ona naprawdę chciała, żeby to wyjaśnił.
Poczułem się dumny dumny z niego.
- To znaczy, kiedy będziemy mieli dzieci i one będą miały dzieci? - powiedział John. -No...
tysiące będą, prawda? Zastanów się. Kiedyś było tylko dwoje ludzi, sto sześćdziesiąt trzy lata
temu, a teraz jest nas pięćset trzydzieści dwoje. To... eee... ponad dwieście razy więcej. Czyli za
kolejne sto sześćdziesiąt lat...
- Co? Będzie dwieście razy więcej niż teraz? - Gela zaśmiała się nerwowo. - Na szyję Toma.
Nawet nie wiem, jak siÄ™ tyle nazywa.
- Tyle będzie - powiedział John. - Tylko że do tego czasu większość ludzi umrze z
głodu.
Był chyba jedynym obrostkiem, którego znałem, co zastanawiał się nad czymś innym niż
rzeczy, które się dzieją teraz. To właśnie mi się w nim podobało, dlatego się z nim trzymałem.
Ale przez to też można się było go bać, jego i innych takich ludzi. John ryzykował i robił rzeczy,
które zwracały ludzi przeciwko niemu, jeśli myślał, że to będzie dobrze na dłuższą metę. Ja tego
kompletnie nie umiałem.
Ale umiałem stać za kimś murem, obojętne, co by się działo.
11. John Czerwoniuch
Po rozmowie z tymi obrostkami od Brooklynów trochę się rozeszliśmy i naprawdę
zaczęliśmy szukać jakiegoś jedzenia. Trudno było coś znalezć i nic dziwnego, cała Rodzina łaziła
dookoła i szukała. Zdobyliśmy tylko parę parszywych małych nietoperzy i parę kawałków
brudnego drzewosłodu, ale po czterech pięciu godzinach Candice udało się wypatrzeć małego
kamieniaka pasącego się na polu gwiazdokwiatów. Była na tyle mądra, że od razu za nim nie
pogoniła - gdyby nas zobaczył, uciekłby, a biega dwa trzy razy szybciej od nas, ma w końcu
sześć nóg, a my tylko dwie - ale podkradła się z powrotem do nas i pokazała gestami, gdzie jest,
więc mogliśmy go okrążyć. Właśnie czołgałem się powoli przez migoczące gwiazdokwiaty, gdy
nagle dłonią dotknąłem jakby kamienia o dziwnym kształcie. Lecz kiedy spojrzałem na niego, od
razu się zorientowałem, że to wcale nie kamień. To był pierścień, taki jak ludzie czasem rzezbią z
drzewna, smarują kozlim tłuszczem, żeby błyszczał, i wkładają na palce. Tylko, że ten nie był z
drzewna. Był twardy i gładki i odbijał światło kwiatów jak woda. Zorientowałem się, że jest z
metalu, tego twardego, gładkiego, błyszczącego materiału z Ziemi. (Starzy mówili, że da się go
znalezć i na Edenie, że jest schowany w skałach, jakoś z tymi skałami zmieszany, ale nikt nie
wiedział, gdzie go szukać). A skoro był zrobiony z metalu, to musiał należeć do Pierwszej Piątki,
do Angeli, Tommy ego, albo jednego z Trzech Towarzyszy.
I nagle do głowy wpadła mi myśl, od której aż ciarki mi przeszły i zakręciło mi się w
głowie.
Na fiuta Toma! To może być Ten Pierścień, Zgubiony Pierścień, pierścień Angeli, co o nim
jest Przedstawienie! To może być naprawdę on.
Wszystko jedno zresztą, ten pierścień, czy inny, tak czy owak była to Pamiątka i gdybym
komuś o niej powiedział, kazaliby mi go oddać Najstarszym, którzy dołożyliby go do innych
Pamiątek - Butów, Pasa, Plecaka, Modeli Statków Kosmicznych, Ziemskich Modeli, plastikowej
Klepatury z rzędami kwadratów z literami i pustym kwadratem, co kiedyś pokazywał ruchome i
gadajÄ…ce obrazki...
Bach! Kamieniak wleciał prosto na mnie, aż dech mi zaparło i odrzucił mnie w tył, prosto na
wielkie mrowisko.
Reszta wybuchnęła śmiechem.
- Lamparta umie zrobić - zadrwiła Janny - a potem nie zauważa kamieniaka, co leci prosto na
niego.
- John, ty debilu - powiedziała Candice - mielibyśmy mięsa na całe wstanie. Co ty w ogóle
robiłeś, niech cię fiut Harry ego?
Wstałem, pośpiesznie otrzepując się z wściekłych mrówek, które już błyskały czerwono,
ostrzegając, że będą gryzć. Głupio się czułem, ale mogłem się wytłumaczyć i wszyscy by mi
wybaczyli - nawet wściekła Candice - gdybym tylko pokazał im pierścień. Takie znalezisko
byłoby dla Rodziny cenniejsze niż dziesięć kamieniaków i każdy, co do jednego, przyznałby się
od razu, że też zapomniałby o polowaniu, gdyby znalazł na ziemi coś takiego.
I ja też chciałem im to pokazać. Nie chciałem, żeby myśleli, że śnię na jawie albo że nie
uważam przy polowaniu, nie za takiego człowieka chciałem uchodzić, i zresztą to nie była
prawda. Ale trzeba przecież myśleć, co z tego wynika na przyszłość - taką miałem zasadę od
czasów lamparta, że nie będę robił tylko tego, co w danej chwili łatwe i przyjemne - a ja
postanowiłem, że na razie lepiej nikomu tego pierścienia nie pokazywać. Zacisnąłem na nim dłoń
- a był przyjemny, gładki i chłodny w dotyku - uśmiechnąłem się, wzruszyłem ramionami i nic
nie powiedziałem. Na brzegu pasoskóry przyszyłem sobie kiedyś małą kieszonkę na przydatne
drobiazgi, typu kawałki krzemienia, drzewosłodu, albo nasiona białucha. Kiedy nikt nie patrzył,
wsunąłem tam pierścień. Milczałem i poszedłem dalej polować i zbierać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]